Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

poniedziałek, 30 marca 2015

Rok 1863. Opowieść o miłości, wojnie i gotowaniu – Aleksandra Katarzyna Maludy

Wydawnictwo: Novae Res
Gdynia 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 264
ISBN: 978-83-7942-600-3
 
 
 
 
 
 
Zaskoczyła mnie ta powieść pod wieloma względami. Czy pozytywnie? Przeczytajcie recenzję.
Zawsze obawiam się trochę książek, które dostaję z wydawnictwa jeszcze przed ostateczną korektą. Szczególnie, jeśli są to debiuty. Nigdy nic nie wiadomo. W dzisiejszych czasach, gdy wydać książkę może każdy (jeśli dysponuje odpowiednimi funduszami), wszystko jest możliwe i wierzcie mi – widziałam już takie "perełki", że po dziesięciu czy dwudziestu stronach odkładałam i pisałam do wydawnictwa, że mimo najszczerszych chęci "tego się po prostu czytać nie da". W domyśle – wolałabym dostać stosik prac gimnazjalistów, bo przynajmniej rozumiałabym brak redakcji, a i często poziom osób, które jeszcze się uczą, jest wyższy od niektórych domorosłych pisarzy. Boję się więc czasami i z rezerwą podchodzę do pewnych tytułów. Tak było i tym razem – tekst przed korektą, powieść debiutantki. Na szczęście Autorka sprawiła mi bardzo miłą niespodziankę i "Rok 1863" po prostu "połknęłam" niemalże za jednym zamachem.
Już po pierwszym akapicie książki, zakochałam się w języku, którym operuje Aleksandra Katarzyna Maludy. Dla każdego, kto zaczytywał się w Żeromskim i lubi starą polską szkołę będzie to zrozumiałe i  oczywiste. 
Podtytuł powieści wiele zdradza, ale co najważniejsze – jest zgodny z tym, co czytelnik znajduje na stronicach książki. Miłość, wojna i gotowanie to po prostu życie ówczesnych Polaków. Okrucieństwo walk powstańczych, krew, pot i łzy przeplatają się tu z codziennością – z młodzieńczym zauroczeniem drugim człowiekiem i ideałami, z prawdziwą romantyczną miłością, z koniecznością przeżycia, które wiąże się przecież nierozerwalnie z jedzeniem. Autorka w piękny sposób ujęła istotę walki niepodległościowej. Wszak to nie tylko "ganianie się" po lasach z bronią w ręku, to także opatrywanie rannych, udzielanie schronienia powstańcom, żywienie rodziny i podległych chłopów (pamiętajmy, że w latach '60 XIX stulecia w Polsce pańszczyzna była nie tylko powszechna, ale i nakazana przepisami zaborcy). Mężczyźni szli do lasu, a kobiety pozostawały w domu i walczyły na swój sposób. Bo, że walczyły, nie można mieć wątpliwości. Dbając o starszych, piastując i wychowując dzieci w patriotycznym duchu. Bywały pielęgniarkami, bywały łączniczkami. Ciekawe, że tak rzadko współcześni pisarze sięgają po temat powstania styczniowego (nie mówiąc już o zwycięskim powstaniu wielkopolskim), kiedy tak popularnym motywem jest powstanie warszawskie. Czymże się one różniły w swych ideach i w oddaniu powstańców?
Akcja powieści dzieje się w głównej mierze w Drozdowie, majątku należącym do państwa Zagórskich. Jedną z głównych bohaterek jest panna Aniela Zagórska, którą czytelnik poznaje już na pierwszej stronie. To ją Autorka uczyniła postacią, na której pięknie przedstawia proces dojrzewania – od romantycznego, pełnego wzniosłych idei patriotyzmu, który dziewczyna łączy z przywdziewaniem czarnej sukienki, poprzez pierwsze młodzieńcze zauroczenie walecznym Hipolitem, aż po pozytywistyczną pracę w majątku, kiedy to zostaje właściwie sama, a mężczyźni, na których dotąd się opierała albo są w lesie, albo zależni od jej dobrej woli. Anielka nigdy nie przestanie wierzyć w słuszność powstania i walki o odzyskanie niepodległości, ale diametralnie zmieni się jej podejście do życia. Walka przestanie się kojarzyć z romantyczną poezją, Słowackim, Mickiewiczem i ginącą w boju Emilią Plater. Okaże się raczej cierpiącymi żołnierzami, mężczyznami bez kończyn, straszliwą śmiercią i bezwzględnym odwetem ze strony zaborcy. Zresztą taką niesamowitą przemianę, wręcz lekko przerysowaną i bardzo mocno przeżywaną, opisze Autorka w przypadku panny Emilki Werybówny.
Aleksandra Katarzyna Maludy nie przedstawia nam swej opinii na temat słuszności czy też niesłuszności wybuchu powstania styczniowego. Prezentuje nam jednak wiele ludzkich postaw, wśród których znajdziemy zarówno bohatersko walczących powstańców, jak i ich przeciwników. Nikt nie jest tylko biały, albo tylko czarny. Życie to wszelkie odcienie szarości, każdy człowiek może zmienić zdanie, każdy może upaść, każdy może powstać. Każdy ma dni lepsze i gorsze. I choć służąca w Drozdowie Józefowa uważa, że na wszystkie niepokoje najlepsza jest legumina czekoladowa, kiedy w oddali słychać strzały, a ukochani mężczyźni w każdej chwili narażają swe życie, nawet ten wspaniały słodycz nie jest w stanie przesłonić lęku.
Postaci stworzone w powieści są barwne i różne. Jednocześnie zdają się bardzo realne. Nawet, jeśli na początku wydają się idealistami, takimi papierowymi bohaterami, których należy uważać za wielkich, bo przecież życie za Ojczyznę oddawali, Autorka pokazuje nam, że są tylko ludźmi, że również mają chwile zwątpienia, że też się boją – czasem o siebie, czasem o najbliższych, czasem o losy Polski, gdyby powstanie upadło.
W powieści "Rok 1863..." nie ma jednak sprawiedliwości. Umierają często dobrzy, zostają przy życiu złoczyńcy. Dlaczego? Gdyż takie bywa życie. Chciałoby się móc napisać inaczej, ale powstanie upadło i taka jest historyczna prawda. Upadło, a wielu wspaniałych ludzi na zawsze spoczęło pod kopczykami ziemi i zamarzniętego śniegu. Wielu mogił nie udało się już odnaleźć. Część z tych, którzy przeżyli, skazana na katorgę albo zsyłkę, na lata całe "przepadła" na Syberii, wielu z nich na zawsze już pozostało w tamtej obcej ziemi.
Bez ocen, łącząc patos przygotowań, sromotną klęskę i zwyczajne ludzkie troski dnia codziennego, Autorka oddała w ręce czytelników powieść niezwykłą. Tym bardziej, że okrasiła ją licznymi przepisami ze staropolskiej dworskiej kuchni, a wszystko to opowiedziała pięknym językiem oddającym klimat epoki. 
Mam kilka zastrzeżeń co do korekty, liczę, że błędy zostaną poprawione, choć przyznaję – było ich naprawdę niewiele (i raczej to błędy redakcyjne, niż korektorskie). 
Co mi się nie podoba? Okładka, która w żaden sposób nie nawiązuje do treści powieści. Ale to już moje bardzo subiektywne odczucie.


 
 
 
 
 

sobota, 28 marca 2015

Yggdrasil. Struny czasu – Radek Lewandowski

Wydawnictwo: RW2010
Poznań 2014
Cykl: Yggdrasil, tom 1
Liczba stron: 281
Ebook, format pdf, epub, mobi
ISBN: 978-83-7949-096-7







Zachęcona krótkim opowiadaniem pod tytułem "Yggdrasil. Tygrys szablozęby", sięgnęłam po pełnowymiarową powieść, która jest pierwszym tomem cyklu.
Prolog wita nas pięknym i czystym science fiction. Przyznaję, że tym początkiem Autor narobił mi smaku, ponieważ już od pewnego czasu nie czytałam czystego sf (pomijając te teksty, które tłumaczyłam z anielskiego) i już straszliwie się za tym gatunkiem stęskniłam. W czasie lektury całej powieści nie mogłam nie dostrzec wspaniałych podobieństw do mojego ukochanego sir A. C. Clarke'a i jego wyśmienitej "Odysei czasu", do której być może uda mi się w tym roku powrócić. Zarówno nagłe przeniesienie w czasie pewnej grupy ludzi, jak i zakończenie "Yggdrasilu..." przywoływało konstrukcję "Odysei" i było nie mniej interesujące.
O czym zatem ta powieść, której okładka daje być może pewne wskazówki, ale jest również wielką niewiadomą? Wszystko zaczyna się około roku 3000. Dokładnej daty nie znamy, ale jest już z pewnością po 2941. Czytelnik staje się świadkiem zebrania korporacji NOVA, na którą z całego znanego wszechświata zasiedlonego przez ludzi przybyli przedstawiciele najważniejszych osobistości z Federacji. Odkrycie, o którym poinformuje ich profesor Noel, odmieni oblicze świata i to w sposób, którego z pewnością nikt się nie spodziewał.
Opis zebrania i technologii, a także drogi, którą przeszła ludzkość w przeciągu dziewięciu wieków dzielących nas od omawianego zdarzenia to, jak już zauważyłam, kawałek naprawdę dobrego sf. Czy szkoda, że Autor nie poszedł dalej tym tropem? Nie, ponieważ chyba nie takie było jego zmierzenie, przynajmniej w pierwszym tomie cyklu. Liczę jednak, że w kolejnych jeszcze nie raz zaskoczy nas technologiczno-społecznymi nowinkami z przyszłości. Choć przyznaję – do tej przyszłości nie chciałabym trafić, gdyż jest bardzo depresyjna. 
Co takiego odkrył profesor Noel? Udowodnił istnienie rzeczywistości alternatywnych oraz... cofnął się w czasie. Niezupełnie on, bo tak naprawdę wysłał do przeszłości jedynie wiązkę danych i sprzęt, ale... rozpoczął wielką i nieprawdopodobną wędrówkę przez czas, którą czytelnik będzie oglądał oczami pewnego wikinga, mieszkającego w wiosce Słowian. 
Wiking ma na imię Eryk i jest siostrzeńcem Bolesława Chrobrego. Próżno jednak szukać w tej historii Bolesława i jego dzielnych wojów, próżno liczyć na opisy zjazdu gnieźnieńskiego, czy innych ważnych w polskiej historii wydarzeń. Dlaczego? Ponieważ Eryk wraz z jego szwedzkimi kompanami i całą wioską, do której trafił trochę przypadkowo... zostają przeniesieni w czasy paleolitu!
Więcej fabuły nie zdradzę. Wiedzcie jednak, że akcja powieści jest dość wartka. Czasami, przyznaję, Autor miał chyba gorsze chwile, ponieważ niektóre sceny straszliwie rozwlekał, ale w większości, opowieść czytało się bardzo dobrze. Szczególnie od momentu, gdy na horyzoncie pojawili się przedstawiciele Starej Rasy z Wierzbą na czele. Wierzba z kolei nasunęła mi oczywiście skojarzenie "Korony śniegu i krwi" Cherezińskiej, czyli opowieści o Piastach i ludziach Starej Krwi. Wszystko się ze sobą łączy...
Język, którego Lewandowski używa jest stylizowany na staropolski, choć nie wydaje mi się, by Słowianie z końca X wieku mówili właśnie w ten sposób. Inna sprawa, że mało który czytelnik byłby w stanie zrozumieć cokolwiek z języka ówczesnych, więc i tak bardzo cieszy, że Autor postanowił choć trochę stylizować język na dawny, by zbudować lingwistyczny klimat. Używa także staropolskich oraz nordyckich wyrażeń, które czasami są tłumaczone (w bardzo interesujący i nowatorski sposób wpisany w fabułę powieści – ale nic więcej nie napiszę, przekonajcie się sami). Na końcu książki znajduje się słowniczek z tymi wyrażeniami i ich znaczeniem, a także z panteonem bóstw nordyckich.
Ogólnie rzecz biorąc, powieść jest bardzo interesująca i dobrze napisana. Miałam kilka uwag (szczególnie jedną, dotyczącą Alfa Centauri, ale przemilczę), lecz nie sposób nie wystawić tej historii dobrej oceny. Nie powiem jednak, że jest porywająca. Ma wyśmienite momenty, które nie pozwalają się od niej oderwać, ale i takie, które miałam ochotę przeskoczyć (na szczęście tego nie robiłam). Czytałam powieść dość długo, bo chyba przez pięć dni, ale to mogło wynikać również z tego, że to ebook, a ebooki zawsze zajmują mi więcej czasu.
Brak jednej kropki to jedyne, czego mogę się przyczepić jeśli chodzi o wydanie. Wielkie brawa dla wydawnictwa za świetną korektę, redakcję i elektryzującą okładkę.










Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

środa, 25 marca 2015

Wytwórnia smakowitych lodów Vivien – Abby Clements

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2015
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 359
Tytuł oryginału: Vivien's Heavenly Ice Cream Shop
Przekład (z angielskiego): Anna Mackiewicz
ISBN: 978-83-7785-482-2
 
 
 
 
 
 
 
Piękna okładka w stylu vintage i wytwórnia lodów – na dodatek smakowitych – w tytule... Po prostu nie można się oprzeć tej pokusie (szczególnie, gdy jest się na diecie i o słodkościach można jedynie czytać).
Tak, katowałam się przez ponad 350 stron, katowałam i katowałam, ślinka mi ciekła, co chwilę, wraz z bohaterkami, wymyślałam nowe smaki słodkości, pyszności i wszystkich kuchennych cudowności, które będę mogła uszykować już za dwa tygodnie (i wciągnąć raz, dwa). Katowałam tę część mego umysłu, która jest odpowiedzialna za jedzenie, ale dokarmiałam całą pozostałą, ponieważ powieść Abby Clements jest po prostu wyśmienita.
Lubię historie rodzinne i to żadna tajemnica. Uwielbiam pichcić i wie o tym każdy, kto choć trochę mnie zna. Na samą myśl o pieczeniu poprawia mi się humor. A lody? Ach, jakie pyszne, takie gładkie, aksamitne, rozpływają się w ustach i przypominają beztroskie, wspaniałe, upalne lato. Autorce udało się w niesamowity sposób oddać ten cudowny i błogi nastrój, mimo że większość fabuły ma miejsce w niezbyt słonecznej Anglii. I choć lodziarnia Vivien znajduje się na wybrzeżu, można powiedzieć, że niejako w kurorcie morskim, to klimat i okolica średnio sprzyjają biznesowi lodziarskiemu. Kiedy więc Vivien umrze i swój interes, a przy okazji oczko w głowie i życiowy dorobek w postaci wytwórni lodów pozostawi dwóm wnuczkom, dziewczyny będą się musiały nieźle postarać, by na tym nie stracić. Szczególnie, że początki są trudne, a poza czysto biznesowymi kwestiami dochodzą jeszcze liczne problemy natury rodzinnej, z upartą i zazdrosną ciotką na czele, a także nieudane związki, zdrady i złamane serca. 
A wszystko zaczęło się tak pięknie. Anna miała spokojną, bezpieczną pracę, niedawno doczekała się awansu, teraz zakupiła własne cztery kąty – całkiem spore, przestronne, blisko babci Vivien, z widokiem na morze. Miała się wprowadzić z ukochanym Jonem. Wszystko było jak w bajce. Jej młodsza siostra, Imogen, robiła wspaniałe zdjęcia podwodne, piła drinki z parasolkami i była pod niebiosa zakochana w pewnym przystojniaku imieniem Luka i ani myślała wracać do zimnej i deszczowej Anglii, kiedy słońce tak cudownie grzało jej skórę na azjatyckiej plaży wyspy Koh Tao.
Lodziarnia jest czymś znacznie więcej niż miejscem pracy. Jest spuścizną po ukochanej babci, jest miejscem, w którym wychował się ojciec głównych bohaterek, w końcu jest spokojną i radosną przystanią dla sąsiadów i przyjaciół. Czasami jest nawet czymś więcej niż dom. Jak więc można pozwolić, by ją zamknięto?
Dziewczyny wiele poświęcą, by Wytwórnia smakowitych lodów Vivien odzyskała swój blask i przyciągała amatorów mrożonych słodkości. Anna uda się nawet na kurs do Florencji, by poznawać tajniki produkcji wspaniałych lodów włoskich domowej roboty. Po wielu perypetiach, czasem zabawnych, czasem smutnych, czasem wynikających z pecha, czy złośliwości innych, a nieraz po prostu ze zwykłej ludzkiej pychy i głupoty siostry McAvoy spełnią swe marzenia. Czy jednak czytelnik jest w stanie przewidzieć takie zakończenie? Ja nie byłam.
Powieść Clements to orzeźwiająca, pełna optymizmu historia o miłości i przywiązaniu, o trudach, na które napotyka każda rodzina, gdy przychodzi jej się zmierzyć ze śmiercią tej osoby, która była sercem tej rodziny. O oczekiwaniach względem kolejnych pokoleń i podążaniu za własnymi marzeniami. O wybaczaniu i szacunku do drugiego człowieka. O tradycji i w końcu o... przepysznych lodach. I jak to bywa w kuchni – czasami jest słodka, innym razem zaś trochę słona. W tym właśnie cały jej urok.
Powieść całkowicie mnie urzekła i nie potrafiłam się od niej oderwać. I tylko w kilu miejscach denerwowały jakieś niezbyt układne zdania. Nie wiem, czy rzeczywiście takie kiepskie były w oryginale, czy to kwestia tłumaczenia (choć wydaje się, że to drugie). Na szczęście takich sytuacji było nie więcej niż pięć w całej książce, więc nie popsuło mi to przyjemności z wybornej lektury.
Minusy? Zawiodłam się zamieszczonymi z tyłu przepisami na domowe lody. Niestety, wszystkie one przewidują konieczność posiadania specjalnej maszyny do lodów. Straszna szkoda – już miałam nadzieję, że na majówkę przyrządzę coś naprawdę wyjątkowego.
Wydawnictwo postarało się i trzeba to przyznać. Bardzo dobra korekta i ta okładka, o której nie można nie napisać. Nawet ukochany jamnik Vivien, Hepburn, znalazł się pod drzwiami lodziarni (choć umaszczony inaczej, niż to opisano). Fantastycznie. Z ciekawości poszukałam, jak wygląda oryginalna okładka i muszę przyznać, że nie umywa się do polskiej.
 
 
 
 
 
 
Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Zysk i S-ka
 

poniedziałek, 23 marca 2015

Ostatni papież. Tajemnica przepowiedni Malachiasza – Dariusz Hryciuk

Wydawnictwo: Varsovia
Warszawa 2015
Oprawa: miękka
Liczba stron: 281
ISBN: 978-83-61463-09-2







To już moja druga powieść o tym samym tytule. Czy najnowsza powieść polskiego autora dorówna "Ostatniemu papieżowi" Luisa Miguela Rochy?
Tytuł intryguje, ponieważ zawiera w sobie aż cztery przyciągające słowa: ostatni, papież, tajemnica i przepowiednia. Malachiasz zostaje niewiadomą, która potęguje to uczucie. Do tego dodajemy elektryzującą okładkę ze starym pergaminem, woskową pieczęcią i Watykanem w tle. Trzeba przyznać, że Autor i Wydawnictwo osiągnęli zamierzony cel – intrygują i kuszą. "Odkryj przepowiednię na temat zbliżającego się końca czasów i nadejścia Antychrysta" – taki oto napis widnieje w prawym górnym rogu. Można chcieć czegoś więcej? Patronaty portali granice.pl oraz sztukater.pl są niejako potwierdzeniem tego, że powieść jest "na poziomie". Otwieramy więc i zaglądamy do środka, wszak nie powinno się sądzić książki jedynie po okładce.
Na samym początku wymienieni są bohaterowie, ich imiona, nazwiska i to, kim są. W kolejności alfabetycznej, dwie strony. Wierzcie mi, na początku lektury ta ściąga bardzo się przydaje, ponieważ postaci w powieści jest naprawdę wiele i zanim się do nich przyzwyczaicie, minie kilkadziesiąt stron (o, nowa miara czasu!).
Początkowo historia biegnie powolutku, ale już przy końcu pierwszego rozdziału przyspiesza. David Stone jest wziętym dziennikarzem. Obecnie pracuje w redakcji New York Timesa i wieczorem ma odebrać nagrodę dla "Dziennikarza roku". Szykuje się elegancka gala, czerwony dywan, przemówienia, oklaski, piękne kobiety... Tymczasem jedyne, o czym potrafi myśleć David, to stygnący na stole kurczak z mikrofalówki, burczenie w brzuchu i głębokie przekonanie, że nie cierpi takich spędów, na których wszyscy wszystkim włażą w wiadomo którą część ciała. Kiedy odważy się zrzucić maskę i pokazać, kim naprawdę jest, zawalczyć o zasady, które wyznaje i wypowiedzieć wojnę jednemu z amerykańskich kongresmenów, jego życie odmieni się nie do poznania. Utrata pamięci, pobyt w szpitalu, ucieczka przed nasłanymi mordercami, nagonka w mediach – to tylko kilka z kłód, które Davidowi rzucają ludzie, którym nadepnął na piętę. 
Tymczasem na jednej z farm niedaleko Nowego Jorku Esther Sayes kończy przygotowywanie pięknego witraża do pobliskiego kościoła. Robi to pro publico bono. Jej dobre serce i otwartość są jednym z powodów, dla których farma tonie w długach, a na jej terenie mieszka kilkoro pokrzywdzonych przez los, którzy nie mieli się gdzie podziać. Co może łączyć bogatego i znanego Davida z cichą, pokorną i miłosierną Esther? Czas pokaże, że niezbadane są ścieżki Pana.
Dariusz Hryciuk oddaje w ręce czytelników książkę z pogranicza sensacji, powieści futurystycznej,  moralistycznej i teologicznej. Ten czasami wybuchowy koktajl smakuje całkiem przyzwoicie. Nie, źle się wyraziłam. Jest naprawdę smakowity, mimo kilku zostających w zębach okruchów, o których później. 
Wielowątkowa i wielopłaszczyznowa powieść ukazuje nam świat niedalekiej przyszłości, do którego z całą pewnością zmierzamy. Świat pełen technologii wyręczających człowieka, wszechobecnych mediów i ciągłego zagrożenia nuklearnego. W Stanach Zjednoczonych każdy człowiek, który nie postanowił stać poza społeczeństwem został oczipowany. Czipy ułatwiają życie, pozwalają dokonywać płatności, zamówień, informują o historii chorób delikwenta i tak dalej. Jednym słowem – są ogromnie pożyteczne. Z drugiej jednak strony niosą za sobą niebezpieczeństwo – można człowieka namierzyć o każdej porze dnia i nocy, od razu wiadomo co lubi, co kupuje, gdzie bywa, co jeszcze można mu sprzedać. Duże zyski czerpią z tego systemu portale reklamowe. Tak naprawdę jednak najważniejszym graczem na czipowym rynku jest Patrick Bohr, właściciel Konsorcjum Babel. Człowiek, do którego idealnie pasuje miano szarej eminencji, a który chciałby w końcu wyjść z cienia.
Strzelanki na ulicach Nowego Jorku i pościgi za uciekającymi pozytywnymi bohaterami to jednak nie wszystko. Można wręcz powiedzieć, że to jedynie posypka do pierniczków, która je ubarwia, ale nie jest w stanie zaspokoić głodu. Tym najważniejszym składnikiem jest tu bowiem tytułowa tajemnica Malachiasza, na którą przed laty trafił, będąc pracownikiem Tajnych Archiwów Watykańskich, ksiądz (z zupełnie niezrozumiałych powodów nazywany ojcem) Bernard Staniewski, którego poznajemy jako jednego z mieszkańców farmy należącej do Esther. Sami widzicie, krąg się zaciska.
Akcja biegnie wartko. Może nie porywa w jakiś wir, z którego trudno się wydostać, ale z pewnością nie chce się czytelnikowi od książki odrywać, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Bohaterowie Hryciuka są różnorodni i, kiedy już przyzwyczaić się do ich ilości, łatwo rozpoznawalni. Niektórzy są rzeczywiście bardzo wyraziści i dopracowani, ale nie można tego powiedzieć o wszystkich. Czegoś mi brakowało w demonicznym Bohrze, chyba jakiegoś logicznego wytłumaczenia, rysu psychologicznego, który by pozwalał zrozumieć, co nim kierowało (poza rządzą władzy; wydaje mi się, że to jednak za mało w jego przypadku). Fantastyczna jest postać księdza Bernarda, wykreowanie papieża Mikołaja III też należy uznać za sukces Autora. Natomiast Esther jest tak straszliwie naiwna, że aż trudno uwierzyć w możliwość istnienia takiej osoby w XXI wieku.
"Ostatni papież..." to w jednym zdaniu – powieść o odwiecznej walce dobra ze złem. Mamy tu ludzi żądnych władzy, skorych do wielu okrucieństw, matactw i poświęcenia (innych, a nie siebie). Mamy czyste dusze, które zawsze widzą świat przez różowe okulary. I w końcu są oni – ksiądz Bernard i papież Mikołaj III, do których należeć będzie ostateczna rozgrywka. 
Bardzo spodobał mi się pomysł połączenia futuryzmu z teologią. Szczególnie z dodatkiem wiszącego na cieniutkiej nitce realnego i bliskiego zagrożenia wybuchem wojny nuklearnej. W warstwie fabularnej powieść nie ustępuje pomysłowi, a żywy i przystępny język sprawia, że czytanie jest czystą przyjemnością. 
Żeby jednak nie przesłodzić tych znakomitych pierniczków z ich kolorową posypką, trochę sody oczyszczonej, czyli co mi się nie spodobało.
Po pierwsze imiona papieży przełomu XX i XXI wieku. Skoro Autor chciał im nadać inne imiona, trzeba było powieść umieścić w bardziej odległej przyszłości. Informacja o tym, że w początku XXI wieku na Tronie Piotrowym zasiadał Mikołaj II wywołała u mnie wielki zgrzyt i sprawiła, że powieść od razu stała się mniej realna. A szkoda...
Druga sprawa: przypisy. Owszem, w niektórych miejscach mogą się okazać przydatne, jeśli po książkę sięgnie czytelnik nieoczytany, bądź nie znający pojęć związanych z Kościołem. Większość przypisów zdawała się jednak zupełnie zbędna, o ile nawet nie bezsensowna. Naprawdę, w dobie wszechobecnego internetu i dość rozwiniętego systemu edukacji w Polsce nie trzeba nikomu tłumaczyć, czym jest NATO, ani podawać dokładnej lokalizacji indyjskich miejscowości (szczególnie, że ich lokalizacja nie ma żadnego wpływu na odbiór lektury). Tym bardziej tłumaczenie, kim był Adolf Hitler powoduje lekki i żenujący uśmieszek.
Ostatnia sprawa: redakcja. Choć korekta powieści wpadła bardzo pozytywnie, niestety do redakcji mam wiele (to słowo nijak się ma do natężenia moich negatywnych odczuć w tej kwestii) zastrzeżeń. Otóż bubli znalazłam przynajmniej kilka i to dość dużych. Na dodatek takich, które dostrzeże nawet średnio uważny czytelnik. Bubli, które redaktor powinien wychwycić natychmiast i poprawić bez dwóch zdań. Szczególnie, że wymagałoby to na ogół zmiany jednego zdania. Ok, w jednym przypadku trzeba by usunąć niemal dwie strony kompletnie bezsensownego i nielogicznego tekstu, ale to wyjątek. Takie kosmetyczne zmiany były konieczne i bezbolesne, ponieważ ich wprowadzenie w konkretnych miejscach nie wymagało żadnych zmian w dalszych partiach tekstu – to były zdania nie mające wpływu ani na akcję, ani na świat zastany (poza tym wypadkiem z dwiema stronami). Przyznaję – to wina Autora, że takie kilka bubli mu się zdarzyło. Sama jednak wiem, że pisząc książkę, autor zna cały świat, całą historię, żyje w świecie tworzonym i wie o nim oraz jego bohaterach znacznie więcej, niż pisze. I czasem może zapomnieć, że jednak czegoś nie napisał, czytelnik tego nie wie, albo coś sobie wymyślił, a potem zmienił w jednym miejscu i zapomniał, że o tym jest jeszcze trzy akapity dalej. Takie rzeczy się zdarzają. I właśnie dlatego w wydawnictwach pracują redaktorzy. Niestety w tym przypadku, komuś się mocno przysnęło. Naprawdę, wierzcie mi, chciałam tę książkę przeczytać z czystą przyjemnością i nie zauważać błędów (swoją drogą, żadnych literówek nie przyuważyłam), ale tych kilku niekonsekwencji po prostu nie można było przeoczyć.
Co takiego przepowiedział mnich Malachiasz? Imię ostatniego papieża, koniec świata, nadejście Antychrysta? Kim będą ci ludzie i dla kogo koniec czasów okaże się chwilą kary, a dla kogo będzie oznaczał wieczną nagrodę? Przekonajcie się sami.








Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

środa, 18 marca 2015

Dom z witrażem – Żanna Słoniowska

Wydawnictwo: Znak
Kraków 2015
Oprawa: twarda
Liczba stron: 260
ISBN: 978-83-240-2684-5






W 2013 roku wydawnictwo ZNAK ogłosiło konkurs "To się musi powieść". Pamiętam doskonale, ponieważ sama nadesłałam na niego swoją powieść. Jak to bywa, było mi przykro, że nie zwyciężyłam, teraz jednak rozumiem powód. Przedstawiam Wam powieść i Autorkę, które zdobyły pierwsze miejsce w tym konkursie – całkowicie zasłużenie. Choć oczywiście nie znam pozostałych nadesłanych tekstów (a było ich ponoć niemal tysiąc), nie mam wątpliwości, że "Dom z witrażem" Żanny Słoniowskiej zasłużenie stanął na podium.
Powieść ta ma wiele warstw, niczym cebula i tak samo potrafi wyciskać łzy. Nie takie jednak, jak romantyczne komedie, czy typowe babskie "wyciskacze łez". O, nie! "Dom z witrażem" to książka z wyższej półki. Łzy cisną się do oczu, ale często w nich zostają, nie zalewacie się strumieniami słonawej wody, po prostu czujecie w oczodołach ciągłą wilgoć, czytacie powieść jakby przez mgłę. Płacze raczej Wasza dusza, a nie ciało. Nad kim, nad czym? Nad losami czterech kobiet, które w XX wieku, uwikłane w ciężkie i tragiczne losy Ukrainy chciały de facto tylko jednego – znaleźć szczęście
Centralną postacią "Domu z witrażem" jest Marianna – piękna śpiewaczka operowa, matka Narratorki, córka i wnuczka dwóch pozostałych bohaterek. Kobieta, dla której śpiew był najważniejszy. Aż pewnego dnia całe jej życie wywróciło się do góry nogami, kiedy zrozumiała, że socjalizm nie jest wspaniałym darem, a Związek Radziecki ukochaną ojczyzną. Zaangażowanie w politykę i próby wyzwolenia Ukrainy spod komunistycznego jarzma prowadzą do tego tragicznego dnia, gdy wystrzelona przez nieznanego snajpera kula trafia prosto w jej prawą łopatkę. Nie zdradzam Wam tu nagle zakończenia opowieści, którą Słoniowska snuje przez 260 stron. Śmierć Marianny opisana jest w pierwszym rozdziale. Jest to jednocześnie moment, do którego Narratorka wraca przy różnych okazjach.
Owinięta w żółto-niebieską flagę Marianna zakończy swe życie młodo. Przeżyją ją Aba i Prababka. Każda z nich niespełniona życiowo. Skłócone ze sobą, mające do siebie wieczne żale i pretensje. Czy obecność wnuczki/prawnuczki uleczy te rany, czy może jeszcze bardziej zaogni panującą w domu atmosferę?
Imienia Narratorki nie poznajemy do końca powieści. Czy tą dziewczyną jest Słoniowska, czy nie, trudno orzec. Wiele z pewnością może o tym świadczyć, ale pewności nie mam i pewnie nie będę mieć nigdy (chyba, że Autorka sama określi powieść jako autobiograficzną). Całą opowieść poznajemy właśnie jej oczami – świadka wydarzeń, obserwatora, uważnego słuchacza, w końcu uczestnika. Wychowana w domu, w którym są same kobiety dowie się pewnego dnia, że mężczyźni często idą na wojnę, a samotne życie spada na barki kobiet właśnie. Że mężczyźni są od wojowania, a kobiety od budowania. W końcu też, że nie każda z nich potrafi budować... Niespełniona życiowo śpiewaczka, która spędziła życie u boku wielu mężczyzn, ale kochała tylko raz i to na dodatek bardzo nieszczęśliwie. Niespełniona malarka, Aba, której przyszło wyjść za mąż za kochanka matki. Marianna, spełniona śpiewaczka, która postanawia walczyć o wolność swej wybranej ojczyzny i za nią młodo oddaje życie. W końcu Ona, Narratorka... Kim będzie? Przemienność pokoleń, dążenie do spełnienia, poszukiwanie szczęścia i własnego ja to pierwsza warstwa powieści.
Ukraina. Kraj, który bez wątpienia przeszedł wiele. Dom wielu narodowości. O znanych w Europie symbolach Narratorka nie mówi zbyt często. Wręcz zdaje się, że pomija je celowo, krytykując polityczną batalię o Cmentarz Orląt i Cmentarz Strzelców Siczowych. W rozmowach z Mikołajem, we wspólnych spacerach po Lwowie, stara się odkryć tętniące życiem miasto. Miasto, które zbroczone jest krwią, ale które przecież żyje, które mimo dekad walk, przepychanek, przechodzenia spod jednej władzy pod drugą wciąż trwa i wciąż potrafi urzekać, niczym tytułowy witraż. Nigdy we Lwowie nie byłam, choć od lat o tym marzę. Nawet mieliśmy w zeszłym roku plany odwiedzenie Ukrainy, jednak konflikt, który tam wówczas narastał skutecznie zniechęcił nas do tych wakacji. Poczekamy, wszak Ukraina i Lwów jeszcze powstaną, jak powstawały po każdym upadku. Jak nigdy nie powstanie Marianna...
Kim są te kobiety? Polkami, Rosjankami, "miejscowymi"? Jedna rodzina, cztery pokolenia, a każda czuje inaczej. I każda potrafi się oburzyć, obrazić i odczuwać niejaką zdradę, kiedy druga "wybiera" inną narodowość. Rewolucje i ewolucje, zbrojne wystąpienia ludu i reakcje władzy, wielka rewolucja bolszewicka, druga wojna światowa, zesłania, śmierć mężów, a wszystko to przeplatane zielenią wiosennej trawy i reglamentacją ciepłej wody. Secesyjne balkony odpadają od kamienic, obok budują się nowoczesne hotele, ulicami jeżdżą złote jeepy i pamiętające socjalizm marszrutki. Stary i nowy Lwów koegzystują, tak jak koegzystują ze sobą różne narodowości go zamieszkujące. A może... może jednak walczą ze sobą?
Kim są "oni", o których opowiada Prababka? Dlaczego Aba z takim zniesmaczeniem i pogardą mówi o "miejscowych"? W końcu jak to się stało, że Narratorka pozwoliła sobie na romans z żonatym mężczyzną, którego jedyną prawdziwą miłością była jej matka? Chcecie się dowiedzieć? Kupcie książkę i przeczytajcie pełną sztuki, miłości, wielkiej Historii przeplatanej życiem i magią miejsc opowieść. Opowieść snutą barwnym językiem, który urzeka od pierwszej strony i nie pozwala się oderwać od lektury aż do jej końca. Dowiedzcie się o domu z secesyjnym wirażem, któremu grozi zagłada, a którego kolorowe szkiełka nadają szaremu i smutnemu wnętrzu nie tylko lekkości, ale i życia. Bo sztuka w tej powieści to trzeci niezmiernie ważny aspekt. Dwie śpiewaczki, dwie malarki i On, Mikołaj, scenograf, rzeźbiarz, wykładowca ASP. Dom z witrażem i Opera, która zdaje się centrum Lwowa. To wokół niej dzieją się najważniejsze wydarzenia. To ona jest chyba, zdaniem Autorki, sercem tego niezwykłego miasta.
Jeśli chodzi o wydanie, to znalazłam kilka literówek, które jednak specjalnie nie utrudniały czytania i można je pominąć milczeniem. Jedyne zastrzeżenie, jakie mam do powieści to to, że nie tłumaczono wypowiedzi obcojęzycznych. Cóż, nie każdy włada rosyjskim, czy tym bardziej ukraińskim. Ja czasami nawet nie wiedziałam, które zdania są po rosyjsku, a które po ukraińsku. Kiedy zważyć, jak ważne było dla całej historii, którego języka w danej sytuacji używali bohaterowie, to delikatnie mówiąc – klapa. Szczególnie, że nie były to pojedyncze słowa, ale nieraz całkiem długie wypowiedzi, z których nie rozumiałam absolutnie ani słowa.





Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa ZNAK



niedziela, 15 marca 2015

Ród – Emil Strzeszewski

Wydawnictwo: Genius Creations
Bydgoszcz 2014
Liczba stron: 233
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-7995-007-2




 


Ciężko było z lekturą, ciężko będzie z recenzją. Zabrałam się za książkę, którą zachwalają jako wspaniałą, zwalającą z nóg i uwodzącą. Liczyłam na wiele, zawiodłam się dość mocno. Zaczęłam pełna pozytywnego czytelniczego apetytu, by po 30 stronach zrobić sobie przerwę. Miesięczną... Przeczytałam kilka innych powieści, wróciłam na 10 stron i znowu musiałam odłożyć. Klimat powieści całkowicie zwala z nóg i za to się Autorowi należy pochwała – udało mu się stworzyć świat ponury, oniryczny, pełen niedopowiedzeń, niejasności, czyhającego za każdym rogiem zła i brutalności. Szczególnie w dzielnicy nazywanej Greką.
Zacznijmy jednak od początku. Kto jest głównym bohaterem? W pierwszej chwili może się wydawać, że tytułowy Ród, do którego należą Matka, Ojciec i Syn (tak są zatytułowane kolejne rozdziały). Po pewnym czasie jednak dociera do nas, że to raczej Miasto jest tym bohaterem numero uno. Jakie miasto? Miasto i tyle. Strzeszewski nie nadaje mu żadnej nazwy, nie określa też czasu, w którym rozgrywa się akcja powieści. Można tylko niektórych kwestii się domyślać, ale pozostawia wiele naszej wyobraźni. Niestety, moja w tym przypadku zadziałała w taki sposób, że przy każdym podejściu do tej lektury wpadałam w depresję. 
Wracając jednak do wątku. Miasto jako główny bohater. Bez nazwy, bezpaństwowe, szare, ponure, spływające deszczem i krwią. W nim dwa istotne bary: Babilon i Stoik. W pierwszym pracuje Matka, drugi... Drugi jest tajemniczy, a przy barze podają drinki o nazwie apateja. Jeśli kojarzy Wam się to z apatią to jesteście całkiem blisko. Tylko uważajcie, by się nie upić tym zdradliwym napojem, którego nie ma, ale jest, ale nie ma, ale jest... I to właściwie chyba motto przewodnie całej powieści... Wszak, "czym się różni to, co jest, od tego, co nigdy nie było?" ("Ród").
Akcja. Czasem nawet dość wartka, szczególnie w ostatnich dwóch rozdziałach. W pierwszym i drugim właściwie niewiele się dzieje. Zdecydowanie przeważają w nich przemyślenia i rozterki bohaterów. Normalnie nie miałabym nic przeciwko, ponieważ lubię mądre lektury skupiające się na ludzkim wnętrzu. Tyle, że... Właśnie, znowu deprecha... Kiedy zważyć, że w przerwach czytałam m.in. "Dziewczyny wyklęte" Nowaka i "Niezłomną" Lewandowskiej-Kąkol, to sami możecie się domyśleć, jak ciężko czyta się "Ród", skoro przy takich przygnębiających lekturach to on sprawiał, że moja psychika, mówiąc kolokwialnie, wysiadała. 
Narracja w powieści jest pierwszoosobowa. W pierwszym rozdziale poznajemy historię Matki, w kolejnych Ojca i Syna. Zmienia się więc narrator, choć tak naprawę nie odczułam specjalnej zmiany w samej narracji, a szkoda, bo było by to bardziej wiarygodne i ciekawsze. Najbardziej pozytywne wrażenie zrobił na mnie drugi rozdział i przyznaję, że miałam nadzieję, iż powieść dalej będzie tak dobra i tylko pierwszy rozdział był kiepski. Znowu się przeliczyłam, choć rzeczywiście – rozdział drugi był fantastyczny, wyśmienity, mądry i pełen głębokich przemyśleń. Dowodem na to jest całe mnóstwo kolorowych karteczek powklejanych w miejscach ważnych cytatów. 
Książkę można zakwalifikować jako coś na granicy urban fantasy i kryminału, chociaż właściwie w ogóle daleka bym była od klasyfikowania jej. Wymyka się w dużej mierze wszystkiemu, co dotąd znałam.
Z pewnością powieść ma drugie dno. Musi mieć, skoro, z tego, co się orientuję, spotkała się z wieloma pozytywnymi (i to bardzo) opiniami. Nie wiem, czy do niej nie dorosłam, czy po prostu trafiłam na nią w złym momencie mojego życia. W każdym razie nie zaliczę jej do grona moich ulubionych i nie sądzę, bym kiedykolwiek chciała do niej wracać (poza tymi fragmentami z drugiego rozdziału).
Językowo jest napisana dobrze, czasem nawet wyjątkowo dobrze, choć kilka razy zastanawiałam się nad szykiem zdań. Cóż, każdemu się może zdarzyć jakaś pomyłka. Nie mam wątpliwości, że pomysł był świetny, tylko coś z wykonaniem nie do końca wyszło. Może "Ród" powinien jeszcze trochę poczekać na wydanie, może trzeba by w nim kilka fragmentów zmienić. Nie wiem, nie mam pomysłu. 
Na zakończenie jeszcze dodam, że, bodajże w rozdziale trzecim, pojawiła się bardzo ciekawa perełka. Sekta, czy grupa, trudno właściwie określić, nazywająca się fejsowcami – zakrywają szczelnie każdą część ciała poza twarzą. Takie niesamowite nawiązanie do Facebooka w krzywym zwierciadle. Świat Miasta jest prawdziwą antyutopią, więc i zjawiska społeczne wyglądają tam zupełnie inaczej.
Korekta i redakcja bardzo udane, okładka przyciągająca wzrok. Plusy, które niestety nie zwrócą mi długich godzin poświęconych na lekturę tej niedługiej przecież powieści.








Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

sobota, 7 marca 2015

Yggdrasil. Tygrys szablozęby – Radek Lewandowski

Wydawnictwo: RW2010
Poznań 2014
Liczba stron: 15
Ebook, format pdf, epub, mobi
ISBN: brak





Króciutkie opowiadanie, które jest zaczątkiem i zaproszeniem do całego cyklu zatytułowanego "Yggdrasil". Zaproszeniem, po którym cieknie ślinka. Już nie mogę się doczekać, kiedy zasiądę do lektury dwóch powieści, które już się ukazały nakładem wydawnictwa RW2010. Choć przyznaję, że mankamentów temu tekstowi nie brakuje.
Ni z tego, ni z owego młody, dobrze zapowiadający się lekarz zostaje wplątany w niezłą przygodę. Miał ten wieczór spędzić z dziewczyną, która mu się podoba. Udana randka nie rozpoczęła się nawet, kiedy został wezwany do psychiatryka. Z pewnością nie mógł się spodziewać tego, że kilka sekund spędzonych z jednym z pacjentów zaowocuje tak nieprawdopodobną zmianą w jego życiu. Bo któż przy zdrowych zmysłach może się spodziewać, że nagle wokoło zapanuje cisza, zakręci mu się w głowie, a kiedy się ocknie... trafi do czasów prehistorycznych?
Jak to jest możliwe? Nie powiem, ponieważ sama nie wiem. Ani Autor, ani główny bohater-narrator nie zdradzają tej tajemnicy. Być może dowiemy się tego po przeczytaniu powieści. Chociaż sam pomysł, intrygujący tytuł i nie mniej interesująca okładka coś tam podpowiadają. Co dokładnie? Myślę, że przekonam się wkrótce.
Mankamenty? Niestety w opowiadaniu znalazłam sporo niewychwyconych przez redakcję błędów. To jedyny minus, gdyż tym razem nie będę narzekać na długość, ponieważ wiem, czemu ma to opowiadanie służyć. Muszę przyznać, że cel został osiągnięty.





Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa RW2010

piątek, 6 marca 2015

Dziewczyny wyklęte – Szymon Nowak

Wydawnictwo: Fronda
Warszawa 2015
Oprawa: twarda
Liczba stron: 526
ISBN: 978-83-64095-61-0




To już moje bodaj trzecie spotkanie z twórczością Szymona Nowaka (o ile o którymś tytule nie zapomniałam) i muszę przyznać, że chyba najbardziej udane. Do jego "Oddziałów wyklętych" miałam uwagi krytyczne polegające na tym, że trudno było właściwie zdecydować się, czy jest to pozycja naukowa, czy popularnonaukowa. Duża ilość danych, niczym w podręcznikach, a przy tym zupełny właściwie brak przypisów utrudniały trochę lekturę. Tym razem nie mam wątpliwości, po jaką literaturę sięgnęłam.
"Dziewczyny wyklęte" to zbiór szesnastu opowiadań. Tak, opowiadań, ponieważ Autor przedstawił dzieje tych niezwykłych kobiet w formie zbeletryzowanej. Mamy tu więc akcję, mamy dialogi i przemyślenia, jednym słowem – wszystko to, co można znaleźć w opowiadaniach. I choć są od siebie oderwane i mówią każde o innej dziewczynie, to siłą rzeczy łączą się w jedną całość. Nie tylko dlatego, że dotyczą tego samego tematu. Również niektórzy bohaterowie pojawiają się w kilku opowiadaniach, co nie powinno dziwić – wszak Żołnierze wyklęci walczyli w grupach partyzanckich, a nie pojedynczo. Znali się, spotykali, mówili o sobie. 
Szesnaście niesamowitych opowieści o szesnastu dzielnych i nieustępliwych kobietach, dla których Bóg, Honor, Ojczyzna i Rodzina były najwyższymi wartościami. Wartościami, za które gotowe były oddać życie – poprzez walkę, poprzez śmierć, poprzez wieloletnie cierpienie w celi. Bo nie zawsze śmierć była najokrutniejszym wyjściem z sytuacji...
Poza znaną już szerszemu kręgowi Inką, czytelnik pozna również zakochaną Perełkę, gotową na wszystko Jankę, pokutującą za pomyłkę Marcysię, dzielną góralkę Czesię, czy siostrę Izabelę. Każda z nich była inna, każdą wojna spotkała w innym momencie życia. Niektóre były jeszcze dziećmi, gdy Niemcy i Rosjanie wkraczali do Polski. Wszystkie miłowały swą Ojczyznę i pragnęły jej służyć. Także później, gdy wojna oficjalnie się skończyła, a jednak Polacy wolności nie czuli. Dla niektórych z nich walka zaczęła się dopiero wówczas i oznaczała często ciągłą tułaczkę, strach o najbliższych, niepewność jutra. Ta wolność, o której mówili komuniści dla wielu z nich i ich rodzin okazała się gorsza nawet od okupacji, a mimo to walczyły. Czasem z bronią w ręku, czasem przenosząc "nielegalne" dokumenty, innym razem po prostu trwając przy swoich mężczyznach, którzy każdego dnia narażali swe życie. 
Szymon Nowak w niesamowity sposób opisuje te historie. Używając prostego języka, wykorzystuje jego możliwości do stworzenia poczucia bliskości pomiędzy bohaterami a czytelnikiem. Potrafi budować napięcie poprzez wprowadzenie przemyśleń opisywanych bohaterek, a także dialogi – szczególnie wówczas, gdy ich rozmówcami są przedstawiciele władzy. Bez pardonu opisuje więzienne życie, tortury w czasie przesłuchać, partyzanckie potyczki w lesie. Jego bohaterowie mają również wady, co uwypukla ich człowieczeństwo. Być może nie we wszystkich opowiadaniach jest to wyraźnie widoczne, ale w niektórych bardzo. Uważam, że Autor dobrze zrobił pokazując nam ludzi z krwi i kości – ze wszelkimi ich wątpliwościami, strachem, czasami chęcią odejścia od walki i rozpoczęcia zwyczajnego życia. Dzięki temu nie są tylko papierowymi bohaterami, nieosiągalnymi dla zwykłego człowieka, postawionymi na jakiejś wysokości, ale takimi ludźmi, jakich możemy i dziś spotkać na ulicach naszych miast i wsi.
Książka jest bardzo bogato ilustrowana. Fotografie pochodzą m.in. ze zbiorów rodzin Dziewczyn wyklętych, z Narodowego Archiwum Cyfrowego oraz ze zbiorów Grupy Rekonstrukcji Historycznej Borujsko. Można też zapoznać się z fragmentami wniosków o ułaskawienie czy też akt sądowych niektórych bohaterek. Niezwykle poruszające są niektóre te dokumenty.
Jedynym mankamentem książki są błędy. Nieznaczne, nierzucające się w oczy, ale jednak denerwujące choćby dlatego, że jest ich więcej, niż można by się spodziewać po takiej publikacji.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Fronda

poniedziałek, 2 marca 2015

Niezłomna. Zachowała godność w łagrach – Agnieszka Lewandowska-Kąkol

Wydawnictwo: Fronda
Warszawa 2015
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 196
ISBN: 978-83-64095-62-7







Napisać o tej książce, że jest wzruszająca to zdecydowanie za mało. Jest poruszająca, wstrząsająca, sprawia ból, a jednocześnie nie można się od niej oderwać. Bo choć łzy cisną się do oczu, a dłonie zaciskają w pięści, chce się czytać dalej, dobrnąć do happy endu. Czy jednak można o nim w ogóle mówić w przypadku tak straszliwej i pełnej niesprawiedliwości opowieści?
Anna Górska była zwyczajną dziewczyną. Takich, jak ona było wówczas w Polsce wiele. Walczyła o wolność ukochanej Ojczyzny i o życie swoje i swoich bliskich. Stawiała czynny opór niemieckim okupantom wierząc, że pewnego dnia nad Polską znów powiewać będą biało-czerwone flagi, a straszne swastyki zapadną w pamięć jedynie jako symbol "ku przestrodze". Gdy wydawało się już, że zwycięstwo nad hitlerowcami jest faktem dokonanym... dostała się do aresztu. Nie, nie niemieckiego. 
Akt oskarżenia postawili "Sojusznicy". Niby-polskie władze, które de facto tańczyły, co im Sowieci zagrali. Oskarżenie samo w sobie było już idiotyczne, nielogiczne i nie mające nic wspólnego ze sprawiedliwością. Kiedy jednak zapadł wyrok, życie Anny wywróciło się do góry nogami. Niczym okazały się tortury w czasie przesłuchać, bicie, ubliżanie, poniżanie, kiedy usłyszała, że za swą "zbrodniczą działalność" ma stracić życie.
Zamiana wyroku na 25 lat katorgi wydawała się w pierwszej chwili darem z niebios. Zresztą Anna w te dary wierzyła przez całe swe życie. Modlitwa i głęboka wiara w to, że Bóg jest zawsze z nią, że ona znajduje się pod opieką Matki Boskiej – były integralną częścią tej młodej i niesamowicie silnej duchem dziewczyny. Bez tej wiary i wpojonych w domu oraz przedwojennym harcerstwie zasad, być może stoczyłaby się, jak wiele innych kobiet, które spotkała na swej drodze w różnych łagrach.
Straszliwe warunki zupełnie nie nadające się do życia, śnieg, lód, kompletne często odludzie, purgi, które zbierały obfite żniwo. Poniżenie, odczłowieczenie, katorżnicza praca ponad siły. Ciężkie choroby, częste okaleczenia, brak kontaktu z rodziną i Ojczyzną. W końcu nienawiść ze strony współwięźniarek (która, co prawda, często przeradzała w podziw i szacunek, ale bywała uciążliwa). Nie o takim życiu marzyła po wypędzeniu z Polski Niemców. 
Dzięki niesamowitej stanowczości i konsekwencji, dobremu sercu i życzliwości wobec każdego Annie udało się przetrwać łagry. Kopała rowy, budowała mieszkania, lotnisko, pracowała w kopalniach, była hydraulikiem, nosiła cegły i pomagała w leczeniu chorych. Wielokrotnie sama na długie tygodnie trafiała do izby chorych, raz nawet przeleżała chwilę w... kostnicy. Dzielna i nieustraszona, dzieliła się wszystkim, czym mogła, choć co dzień i co noc cierpiała straszliwy głód. Proponowano jej nie raz "obozowe małżeństwo", zawsze jednak odmawiała. Wielu mężczyzn było zainteresowanych tak niesamowitą osobą, ona jednak trwała w czystości – zgodnie z wiarą i zasadami, które jej wpojono. 
Choć sama miała niewiele, innym dawała całą siebie. Dobrym słowem, okruchem chleba, ratunkiem w niedoli zyskała grono bliskich osób. A gdy skończył się czas nakazany wyrokiem, wyszła na tzw. wolność, która dla wielu jej podobnych okazała się zbyt ciężka, straszna i nieludzka. Gorsza nawet od niewoli. Wielu straciło życie, albo postradało zmysły. Ona jednak przetrwała, by pewnego dnia przekroczyć ponownie granicę ukochanej Ojczyzny.
Agnieszka Lewandowska-Kąkol w niesamowicie ciepły sposób opisuje postać Anny, jednocześnie oddając zatrważającą atmosferę łagrów. Nie sposób nie polubić tej kobiety, nie podziwiać jej, nie współczuć. Bo o żalu czy litości nie ma mowy. 
Książka skłania do pochylenia się nad tymi wszystkimi, którzy za walkę o wolność Ojczyzny zapłacili tak wysokie ceny jak Anna. Którzy złożyli najwyższe ofiary – krwi, najlepszych lat swego życia, wolności. Zmusza do zastanowienia się nad tym, ilu z nich nigdy z łagrów nie powróciło, dla ilu z nich ta "wolność" po opuszczeniu obozów okazała się jeszcze gorsza, a zmuszenie do przyjęcia radzieckiego obywatelstwa okazało się ostateczną klęską. Wiele ciężkich myśli, przygnębiających...
Nie mam żadnych zastrzeżeń do wydania. Po dłuższej chwili oddechu będę chciała zapoznać się również z drugą książką Autorki, a mianowicie "Na skraju piekła. Opowiadania i reportaże z kresów".





Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Fronda



Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:



Londyn podziemny – Peter Ackroyd

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Poznań 2015
Oprawa: twarda
Liczba stron: 215
Tytuł oryginału: London Under
Przekład (z angielskiego): Tomasz Bieroń
ISBN: 978-83-7785-310-8







Zawsze ciężej zabrać mi się do pisania recenzji książek naukowych niż beletrystyki. Zastanawiam się, na ile oczekujecie dogłębnej analizy znawstwa tematu ze strony autora takiej pozycji, na ile liczycie, że i ja będę znawcą i ewentualne niedociągnięcia znajdę. Otóż, nie jestem w żadnym razie ekspertem od historii Londynu, a Peter Ackroyd za takiego właśnie uchodzi. Pozostaje mi więc ufać, że wydane niedawno przez Zysk i S-ka tłumaczenie jego najnowszej książki nie zawiera żadnych błędów merytorycznych. Pozostaje mi jedynie podzielenie się z Wami stroną literacką i wydawniczą tej pozycji.
Jak być może wiecie, spędziłam w Londynie zeszłoroczne wakacje, które przemile wspominam. Różnorodny, ciekawy i bardzo wymagający plan zwiedzania, który sobie narzuciliśmy udało nam się połączyć z prawdziwym odpoczynkiem i podziwianiem tego niesamowitego miasta. I owszem, zdawałam sobie sprawę, że istnieją rozległe podziemia pod Londynem, ale chyba jednak nie do końca pojmowałam, że można tam znaleźć właściwie drugie miasto!
Zafascynował mnie już sam tytuł książki, po której bardzo wiele się spodziewałam. Na szczęście, nie zawiodłam się, choć bywały momenty lepsze i gorsze. 
Autor prowadzi nas na swoisty spacer po tym drugim Londynie, do którego nie docierają słoneczne promienie. Spotykamy na swej drodze całe rodziny szczurów, wdychamy koszmarne opary, które mają nam po części uzmysłowić, jak "pachniała" stolica Imperium w XIX stuleciu, odkrywamy szczątki ludzkich kości, rzymskich ruin, słyszymy szum podziemnych rzek i jadącego nieopodal metra. Fascynująca podróż w czasie i przestrzeni. Czasie rozległym, bo sięgającym starożytności, przestrzeni przygnębiającej, przerażającej i klaustrofobicznej. Jesteście gotowi?
Ackroyd udowadnia, że podziemia to coś znacznie więcej niż kanały. Podkreśla ich sakralne znaczenie, postrzeganie przed dawne ludy tego, co jest bliżej jądra, dalej od słońca. Bliżej piekła, dalej od Boga. Z jednej strony miejsca budzącego grozę, z drugiej zaś – intrygującego, bo przecież nieznanego. To w podziemiach chowa się zmarłych, to podziemnymi demonami straszy się niegrzeczne dzieci. Z prochu ziemi powstaje życie, do ziemi powraca ciało po śmierci. Tam właśnie wchodzimy wraz z Autorem – w czeluści piekła.
Atmosfera, jaką opisuje w kolejnych rozdziałach zmienia się, choć wciąż pozostaje raczej przygnębiająca. Na początku snuje opowieści o odkrywaniu historii najdawniejszej, o tworzeniu się ludzkich skupisk, o rzymskich miastach, których pozostałości można odnaleźć w glinianym podłożu Londynu. O osadzaniu się metropolii, która ze stulecia na stulecie obniża się, której wspomnienia i pamiątki dziś można podziwiać już tylko pod powierzchnią asfaltowych chodników i trawiastych podwórek i skwerów. 
Następnie Ackroyd przechodzi do opowieści o rzekach i strumieniach, które przecinają Londyn. Wiele z nich dzisiaj niewidocznych jest dla ludzkich oczu. Sporą część po prostu obudowano i są teraz ciekami podpowierzchniowymi. Przyznaję, że historie te były dla mnie najmniej ciekawe i z chęcią i radością przeszłam do kolejnych punktów programu tej niezwykłej wycieczki.
Odkrywamy całe grupy ludzi, które przez pokolenia mieszkały, pracowały i żyły pod ziemią. W tym momencie zaczyna się najciekawsza część podróży. Wydarzenia jakby przyspieszają, to, co widzimy, zapiera dech w piersiach i aż trudno uwierzyć, że słuchamy (czy też właściwie ją czytamy) prawdziwej historii, a nie tylko jakichś miejskich legend. Przyjęcia w londyńskich kanałach, pomysł pobudowania metra, Londyn w czasie nalotów w okresie wojny, nieprawdopodobny wręcz plan wydrążenia tunelu podziemnego pod Tamizą, gabinet wojenny pod Whitehall. A to jedynie kilka przykładów z bogatej w ciekawostki opowieści Autora. Więcej nie zdradzę poza tym, że tekst napisany jest bardzo przystępnie dla każdego czytelnika, również tego, który o tym mieście naprawdę niewiele wie.
Książka jest pięknie wydana, w twardej oprawie. Dodatkowym atutem są liczne ilustracje. Mam tylko jedno zastrzeżenie w ich kwestii. Wolałabym, aby te drukowane w poziomie nie były takie małe, na samej górze strony, tylko by zadrukowana była cała strona. Przecież to żadna filozofia i żaden problem dla zainteresowanego ilustracją czytelnika, by na chwilę odwrócił sobie książkę o 90 stopni. 
Polecam każdemu, kto chce poznać niezwykłą podziemną stolicę – niezależnie, czy w niej był, czy nie. Sama natomiast chętnie zapoznam się z inną książką Autora zatytułowaną "Londyn. Biografia".





Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Zysk i S-ka