Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

czwartek, 22 grudnia 2011



Zdrowych, radosnych Świąt Bożego Narodzenia. Spokojnej wieczerzy wigilijnej w rodzinnym gronie. Wielu uśmiechów i najszczerszych życzeń wszystkiego, co najlepsze – oraz oczywiście ich spełnienia. Tradycyjnie – smacznego karpia, piernika i barszczu z uszkami. Wielu wspaniałych książek (a także innych wymarzonych prezentów) pod choinką. Dźwięku pięknych polskich kolęd nie tylko w kościele. Zapachu choinkowych gałęzi i kapusty z grzybami.
Przede wszystkim jednak – spełnienia marzeń, zdrowia i pomyślności na wiele kolejnych miesięcy.
Przebojowego sylwestra i bezpiecznego powrotu do codziennego życia. Do kolejnego razu.

Mały opiekun zapomnianych zwierząt - Carmen Bernos de Gasztold



Carmen Bernos de Gasztold to francuska poetka, od lat mieszkająca w opactwie Benedyktyńskim i pisząca wiersze oraz opowiadania dla dzieci. To właśnie o jednym z nich chciałam dzisiaj słów kilka opowiedzieć.
„Mały opiekun zapomnianych zwierząt” to wzruszająca baśń bożonarodzeniowa, w której autorka przypomina nam, co jest tak naprawdę ważne w życiu. I tak okazuje się, że nie były istotne dary złożone przez mędrców ze Wschodu, którzy pojawiają się w wielu kolędach i szopkach, ale ciepły oddech i miłość do Jezusa, okazane mu przez woła i osła. Skąd jednak te zwierzęta wzięły się w żłóbku, w którym położono Dzieciątko? Razem z całą resztą menażerii przyprowadził je tam właśnie tytuły Mały Opiekun Zapomnianych Zwierząt – by mogły złożyć pokłon wielkiemu Bogu pod postacią małego chłopca.
Kim jest tytułowy bohater? To mały aniołek, który uznał się za niegodnego, by stać się aniołem stróżem – tak ludzi, jak i olbrzymich gwiazd. Poprosił więc Pana Boga, by pozwolił mu zaopiekować się czymś biednym i zapomnianym. Tak też stal się opiekunem zwierząt, o których znaczeniu w świecie tak często zapominamy.
To opowieść o czystości serca i pokorze, a także odnalezieniu własnego miejsca. Bo i Aniołek zrozumiał sens swej „służby” i wół z osłem poczuli się we właściwym miejscu i czasie – po prostu potrzebni.
Wiemy wszyscy doskonale, że wół i osioł stali przy żłóbku Pana, a jednak coraz częściej ważniejsze jest, by pokłon złożył mu jakiś lubiany polityk, czy gwiazda filmowa. Jednocześnie zdajemy się zapominać, że to zwierzęta przez długie wiek dawały ludziom ciepło (wełna) i jadło (mięso, mleko). Może należałoby się chwilę zastanowić i idąc odwiedzać żłóbek – po prostu złożyć pokłon Jezusowi, zamiast śpiewać peany na cześć nowych pomysłów – kto tym razem powinien znaleźć się wśród uprzywilejowanych i móc być uwieczniony w postaci bożonarodzeniowej figurki.
Opowiadanie króciutkie, acz urzekające swą prostotą i bijącym od niego ciepłem (nie tylko oddechów woła i osła). Maleńkie arcydzieło warte zapamiętania.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w tym momencie autorka miała niewiele zasług, a podziękowanie należy się tłumaczowi. Dziękuję zatem – za to, że mówi nie tylko o Świętach, Wigilii, czy Bożym Narodzeniu, ale także o… Gwiazdce. Coraz rzadziej spotykamy się z tym określeniem, które zawsze wywołuje szybsze bicie mojego serca – na wspomnienie tych wspaniałych Gwiazdek, gdy byłam małym dzieckiem i ta noc była naprawdę zaczarowana, pełna radości, magii, śpiewanych przez domowników kolęd i zapachu żywej choinki.

wtorek, 20 grudnia 2011

Koniec roku - zmora każdego pracownika...

Z racji zbliżającego się końca roku – przyznaję – nie mam kiedy czytać. Przygotowania świąteczne zawsze zajmują wiele czasu, a zamknięcie roku w pracy nie ułatwia sprawy. Ponadto – zaczęłam niedawno jeździć do pracy samochodem, więc około półtorej godziny, które dotychczas poświęcałam na czytanie w komunikacji miejskiej – w plecy.
Wymówki? Z pewnością tak, ale mimo starań – nie daje się inaczej. Zasypiam o 21, wstaję o 5:40, pracuję, sprzątam i martwię się, by do sylwestra uzgodnić wszystkie konta. A jeszcze ten ostatni dzień roku – jedziemy na ślub do Warszawy, więc czeka nas jeszcze łącznie ponad 600km. Samochodem – więc nici z czytania. Postanowienie noworoczne? Zero wymówek literackich! Nadrobię zaległości (szczególnie, że na Gwiazdkę zamówiłam kilka kolejnych książek) i zabiorę się ostro za pisanie kolejnej powieści – mam już 50 stron, mniej więcej 1/3 tego, co chcę napisać.

wtorek, 13 grudnia 2011

Popiół i diament - Jerzy Andrzejewski



Ostatnimi czasy postanowiłam wrócić do niektórych lektur przeczytanych lata temu – w większości w czasie około maturalnym. Tym samym wpadła mi w ręce powieść Jerzego Andrzejewskiego „Popiół i diament” (swoją drogą ciekawe, że nie miałam nigdy okazji obejrzeć adaptacji Andrzeja Wajdy).
Książki chyba streszczać nie trzeba, dlatego tylko pokrótce o fabule. Mamy maj 1945 roku, właśnie kończy się wojna. Nie znamy jeszcze jej wszystkich tragicznych skutków. Na razie Polacy cieszą się ze zwycięstwa i zastanawiają się, jaka będzie ta nowa Polska, o którą część z nich wałczyła na froncie, inni ciężką pracą w okupowanym kraju, inni jeszcze – działając politycznie. Na pytanie to każdy ma, oczywiście, inną odpowiedź. Jak mówi stare prawidło – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – można jednak uogólnić kilka postaw. Mamy tu cały przekrój ostrowieckiego społeczeństwa – robotników, polityków, inteligentów, robotników, aktorów. Są ci, którzy walczyli w szeregach AK i ci, którzy chcą budować socjalistyczną/komunistyczną Polskę pod sztandarem równości klasowej i egidą Związku Radzieckiego.
Dla mnie to powieść przede wszystkim o trzech bohaterach, jednak każdy może wybrać innych. Pierwszym z nich jest Maciej Chełmicki. Przybywa do Ostrowca z jasno wyznaczonym celem – ma wykonać zamach na sekretarza Komitetu Wojewódzkiego, Stefana Szczukę. Pierwsza próba nie jest udana i ginie dwóch niewinnych robotników. Jednak nie to wywoła u Maćka wątpliwości co do sensu powierzonego mu zadania. To Krysia – barmanka, którą poznaje w restauracji hotelu „Monopol” odmienia jego sposób patrzenia na życie. Wiąże go jednak żołnierska przysięga i honor. Co jest ważniejsze – życie Szczuki czy wykonanie raz podjętego zadania?
Drugi bohater to właśnie Szczuka. Wojnę spędził w obozie koncentracyjnym, w Gross-Rosen. W Ravensbrück zginęła jego żona, Maria. Przybywa do Ostrowca i od razu, pierwszego dnia, dowiaduje się, że z obozu wrócił właśnie Antoni Kossecki, człowiek znany w Gross-Rosen ze współpracy z oprawcami hitlerowskimi. Szczuka pragnie się z nim spotkać. Ostrowiec to także miasto, z którego pochodziła jego ukochana Maria, tu mieszka również jej siostra. Szczuka musi więc pogodzić interesy partii, której jest przedstawicielem i która go tu przysłała w celu agitacji wśród robotników ze swymi prywatnymi zmorami. Czy kule Maćka Chełmickiego go dosięgną i czy podoła z porządkowaniem własnego życia?
Trzeci bohater – Antoni Kossecki. Niezbyt inteligentny człowiek, który dzięki zawzięciu, ciężkiej pracy i zdecydowanej postawie ziścił marzenie i został adwokatem. To porządny człowiek – szanowany w mieście, żonaty, ojciec dwóch synów. Znany w Ostrowcu, u niego również aplikację robił towarzysz Szczuki, Franciszek Podgórski. Po powrocie z obozu jest jednak zupełnie inny – zamknięty w czterech ścianach, obawia się wyjść do ludzi, nie chce rozmawiać z żoną, chowa się w swoim własnym, bezpiecznym – ma taką przynajmniej nadzieję – świecie. Wiadomość o tym, że chce się z nim spotkać współwięzień z Gross-Rosen poniekąd przeraża go, ale także wyzwala. Czuje, że będzie mógł się ujawnić, nie będzie już musiał się ukrywać, obawiać, wstydzić. W końcu „nie można czynów ludzkich mierzyć czasem, który mógłby być. Mierzy się je czasem, który jest.” W obozie natomiast – tak przynajmniej uważa – musiał przede wszystkim myśleć o sobie, nawet jeśli oznaczało to zadawanie cierpienia współwięźniom i współpracę z Niemcami. Mam wrażenie, że źle się czuje ze swymi wspomnieniami nie dlatego, że robił źle, ale dlatego, iż obawia się, że jego żona jest za dobra, by zrozumieć.
Powieść Andrzejewskiego nie wskazuje na postawy właściwe i naganne. Był to z resztą jeden z powodów niechęci krytyków – powieści zarzucano niewystarczające poparcie dla nowej władzy, co z kolei spowodowało, że Andrzejewski odciął się od swej dotychczasowej twórczości.
Historia kończy się smutno – nie ma tu nadziei na lepsze jutro, powiewających flag, hymnu państwowego – całego tego patosu, do którego od lat przyzwyczaja nas kino amerykańskie. Życie płynie dalej, kraj podnosi się z ruin. Jaki będzie jego los? Tego autor nie stara się przewidzieć. Liczy się tylko tak zwane „tu i teraz”. I to, jakie decyzje podejmujemy w danej chwili – one właśnie zadecydują o przyszłym kształcie ojczyzny. Jak mówi sam autor – „Dużo o tym wszystkim można mówić. I cóż ostatecznie pozostaje? To tylko, co człowiek czyni, nic więcej.”.
Autor przedstawia nam dokładnie każdego z bohaterów, poniekąd wyjaśniając jego zachowanie i stosunek do zaistniałej rzeczywistości. Nie ma tu jednak ani usprawiedliwiania ich działań, ani karcenia. Każdy z czytelników musi sam podjąć decyzję, czy dana postać postąpiła właściwie. Andrzejewski jednak cały czas podkreśla, by nie zapomnieć – oceniać można jedynie przez pryzmat istniejących w danym momencie warunków ogólnych. Nikt nie jest oderwany od świata, nikt nie żyje w próżni i żadne działania nie są bez przyczyn i skutków. Bo czyż i my dzisiaj nie zastanawiamy się, czy wybralibyśmy honor, czy dobro rodziny, gdyby przyszło nam wybierać pomiędzy nimi?
Oczywiście, gdyby skupić się na pozostałych postaciach możnaby napisać zupełnie coś innego. Jednak zaznaczyłam już na początku, że te trzy historie były dla mnie najistotniejsze. Być może przy kolejnym czytaniu, którego nie wykluczam, skupię się na przykład na Jurku Szretterze, bądź też na synach Kosseckiego.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Saga Wielkich Rodów - Tom 1 - Tryptyk krwi (cz.9)

Po rozmowie z Alexandrem, Fiodor trochę się uspokoił. Sara postanowiła współpracować. Gdyby się tak wcześniej nie opierała, może już byłoby po wszystkim. Fiodor był poirytowany jej zachowaniem. Nikołaj powinien był jej dokładniej wytłumaczyć, jak ważny jest Michael. Jeśli Knut to odkryje, to koniec. „Może powinienem jednak powiedzieć Alexandrowi prawdę, całą prawdę. Mimo, że obiecałem Nataszy, iż zostawię to dla siebie. Knut zna początek historii, ale istnieje szansa, że nie dostrzeże jej konsekwencji. Jeśli Alexander dowie się, że jego brat wiedział cały czas, że powierzono tę tajemnicę właśnie Nikołajowi – temu, który odszedł od rodziny…” – martwił się Fiodor.
*
- Czy ten człowiek, którego poznałam jako ojca Julka, był waszym ojcem? – Magdalena drążyła bolesny temat.
- Tak, Magdaleno, był naszym ojcem. Po śmierci Juliana… Kiedy Nikołaj odszedł, ojciec nie dał rady. Stracił już tyle dzieci, że to go przerosło i popełnił samobójstwo.
- Przykro mi – rzeczywiście, tak czuła. Chociaż przez tyle lat uważała tamtego człowieka za bezdusznego. Nie mogła mu zapomnieć i wybaczyć, że nie był nawet na pogrzebie synka. Teraz okazuje się, że był jej teściem. Ta rodzina przeżyła tyle nieszczęść w ostatnich tylko kilkudziesięciu latach. Ileż musieli się wycierpieć przez te tysiąclecia. – A wasza matka?
- Ona odeszła znacznie wcześniej. Niedługo po tym, jak Fiodor został nowym Strażnikiem. Do dzisiaj nie może sobie tego wybaczyć. Dlatego jest czasami taki… nieczuły. Po jej śmierci zupełnie się w sobie zamknął i już się baliśmy, że będzie trzeba powoływać nowego Strażnika, że nie podoła. Przyjaźnili się. W każdym razie matka zmarła wiele, wiele lat temu. Julian był synem drugiej żony mojego ojca, Amandy. Zmarła w połogu. Był naszym przyrodnim bratem, ale ulubieńcem całej rodziny. Jego śmierć bolała najbardziej ze wszystkich.
*
Gdy była z nim, czuła się bezpieczna. Josif się zmienił – przestał być tym kochanym człowiekiem, za którego wyszła. Był zimny i nieczuły. Interesowało go tylko zabezpieczenie rodu – zdobycie majątku i spłodzenie kolejnych potomków. To już nie była miłość. Fiodor – Fiodor był dokładnie takim mężczyzną, jakiego potrzebowała. Kiedy była młoda – naprawdę młoda – zakochała się w swoim kuzynie, Josifie. Wtedy wszystko było inne. Josif był inny. Ona była inna. Wychowała wiele dzieci. Pochowała już większość z nich. W ostatnich latach było najciężej. Knut mordował ich jednego po drugim. Jej dzieci, jej dzieci… Na wieść o śmierci kolejnego z nich, Wani, płakała nocami i coraz bardziej zamykała się w sobie. A Josif? Josif dochodził jedynie do wniosku, że w tej sytuacji będzie musiała rodzić kolejne. Nie chciała więcej rodzić. Nie bała się bólu, nie bała się wychować kolejnych pociech. Wyłącznie Knut napawał ją obawą. Knut – zabijający kolejne jej dziecko. Tylko przy Fiodorze czuła się bezpiecznie.
- Jeśli Josif nas nakryje – wyszeptała, tuląc się do kochanka, – każe cię zabić. Nieważne, że jesteś Strażnikiem.
- Nataszo, Kochanie. Nie martw się mężem. On jest za bardzo zaślepiony dbaniem o utrzymanie rodu. Wiem, że nie powinienem tego mówić, bo to właśnie winno być moim priorytetem. I zapewniam cię, że jest. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby kolejny Nowicki nie wpadł w ręce Knuta. Nawet jeśli miałbym zapłacić własnym życiem.
Załkała. Stracić go? Stracić? Dlaczego zgodziła się na to? Powinna była wybrać innego Strażnika. Wtedy Fiodor byłby bezpieczniejszy.
*
Mike już od dwóch dni nie widział się z matką. To był pierwszy raz tak długo bez niej. Powoli zaczynał się jednak przyzwyczajać. Przestawał o niej myśleć. Tyle się dowiedział o ojcu i o tym, co przed nim ukrywali. Okazało się, że Chiara jest jego kuzynką. Nawet się nie zastanawiał, czy matka wiedziała. Przyjął to jako oczywisty fakt, że na pewno Chiarę przed nim ukrywała. Ta druga żona ojca, Magdalena – pewnie wszystko wiedziała i chciała mu powiedzieć – dlatego matka tak na nią nakrzyczała. Dobrze, że Knutowi się udało.
*
Gdy po roku Natasza powiedziała mu, że zostanie ojcem, nie mógł uwierzyć. Może się pomyliła, może to dziecko Josifa. Jednak ona nie miała wątpliwości. To miało być jego dziecko. Musi ją chronić przed mężem. Trzeba ją gdzieś ukryć na czas ciąży, wymyśleć jakiś dobry powód, żeby Josif się nie domyślił. Wróci po porodzie. Co z dzieckiem? Nie będzie się nim mogła zajmować. On również nie ma takich możliwości. Został zaprzysiężony na Strażnika i pierwszym jego zadaniem jest ochrona tej rodziny. Nie może sobie pozwolić na zajmowanie się dzieckiem, nawet swoim.
Po dwóch dniach rozmyślania, podjął decyzję. Namówi Nataszę, by wyjechała na Zachód, do Francji, do swojej dalekiej kuzynki, która jest ciężko chora. Powie mężowi, że musi pomóc Irene w wychowaniu dzieci, kiedy ona sama nie może sobie poradzić. Josif nie powinien mieć nic przeciwko. Irene straciła męża na wojnie, miała czwórkę małych dzieci, a teraz zmogła ją straszliwa choroba. Pozwoli Nataszy jechać na jakiś czas. Póki kuzynce się nie polepszy. Później… oddadzą Irene dziecko na wychowanie. Jego syna lub córkę. Ich dziecko, owoc ich miłości. Nikt się nie dowie, a Irene z pewnością dotrzyma tajemnicy. Nikt nie będzie się chciał narażać na złość Josifa. Teraz musi jedynie przekonać ukochaną, że to jedyne wyjście.
*
Knut obserwował z ukrycia bawiące się dzieci. Chiara była kilka lat starsza od Michaela, właściwie już nie dziecko, a panienka. Konstancja i Alessio byli dosyć wysocy, dlatego nikt nie rozumiał, dlaczego ich córeczka nie rosła, jak jej koleżanki z klasy. Jednak dziewczyna się tym specjalnie nie przejmowała. Zawsze mówiła, że ma jeszcze czas, a lepiej być niską niż za wysoką. Jej najlepsza przyjaciółka, Angela, była bardzo wysoka i zawsze się z niej śmiano, nie mówiąc już o tym, że zawsze nosiła za krótkie spodnie.
Mike wydawał się bardzo szczęśliwy w towarzystwie kuzynki. Wreszcie poznał kogoś, kto go polubił, nie wyśmiewał się z niego, nie miał mu za złe tego, jaki jest. Chiara była tak inna od jego brata. Paul kompletnie się nim nie przejmował. Zauważał go jedynie wtedy, kiedy miał ochotę kogoś zbić. Chiara była jak starsza siostra, a w niektórych momentach nawet jak matka. Wydawała mu się taka dorosła i stateczna z tymi swoimi piętnastoma latami, a mimo tego bawiła się z nim w najlepsze, jakby zupełnie nie martwiąc się, że już dawno z tego wyrosła.
Była u Knuta już od trzech miesięcy i dawno zdążył wymazać z jej pamięci matkę, którą pamiętała wcześniej jedynie jak przez mglę. Większość życia mieszkała tylko z ojcem, ostatnie dwa lata wprowadziła się do nich jego nowa partnerka, ale Chiara jej nie polubiła. Przede wszystkim dlatego, że Alessio poświęcał jej więcej czasu niż córce, uznając zapewne, że ta jest już wystarczająco dorosła, by zrozumieć jego potrzeby. Miała mu za złe, że nie był na jej ostatnich urodzinach. I od tego właśnie zaczął Knut. Pojawił się jeszcze tego samego wieczoru i kupił jej mały torcik. Początkowo nieufna – jak ją uczono – wobec obcego, szybko poddała mu się całkowicie. Jeszcze jeden dzień, góra dwa i to samo osiągnie z Michaelem. Później już tylko zwabić Alexandra.
*
Natasza wróciła z Francji przygnębiona. Josif zupełnie nie potrafił pojąć, co jej się stało. Czy tak bardzo przygnębił ją pobyt u kuzynki? Dlaczego więc nie wróciła szybciej? Nie musiała przecież spędzać tam prawie roku. Zgodził się na ten wyjazd, bo myślał, że pomoże jej zapomnieć o śmierci Wani. Tymczasem wróciła w jeszcze gorszym stanie, niż wyjechała. Nic nie chciała mu powiedzieć. Twierdziła jedynie, że zmęczyła ją podróż, jednak to zmęczenie trwało już do dwóch tygodni i nie potrafił nic zmienić. Nie widział żony niemalże od roku, a ona go do siebie nie dopuszczała. Nie przyjęła go w sypialni ani razu. Nie chciała jeść z nim śniadania, pozostając w swoich pokojach. Zupełnie inna kobieta, niż ta, którą znał. Rozmawiała jedynie z Fiodorem. W pierwszej chwili pomyślał, że to dobrze, bo chociaż kogoś do siebie dopuszczała, jednak z czasem zaczynało go to coraz bardziej irytować.
Fiodor wiedział, co czuła. Czuł to samo. Gdzieś daleko, w państwie po przeciwnej stronie kontynentu, w łóżeczku leżała mała dziewczynka. Płakała za mamą, która odjechała. Opiekowała się nią ciotka i tak już miało pozostać. Z dala od najbliższych, nigdy nie dowiadując się, kim są jej prawdziwi rodzice. Jego córka, Jana. Miał jej nigdy nie spotkać, nigdy nie poznać. Nigdy nie przytulić i nie powiedzieć, że ją kocha. Dla jej dobra, dla jej bezpieczeństwa. Była Nowicką. Musiał ją chronić. Nie dlatego, że była jego dzieckiem, lecz dlatego, że do tego został powołany. Jednak Josif nie może się dowiedzieć, że po świecie chodzi jeszcze jedna Nowicka. Nowicka nie będąca jego potomkiem, ale córką jego żony. Nieślubnym dzieckiem, zrodzonym z miłości. W połowie Nowicka, w połowie Smirnowna…

Where Did Mrs Santa Go? - Beverly Herbert




Do Wigilii zostało już tylko dwanaście dni i coraz bardziej udziela mi się świąteczny nastrój. Postanowiłam więc przedstawić Wam jeszcze jedną, po „Opowieści wigilijnej”, historię typowo świąteczną.
Tym razem nieznana szerokim kręgom powiastka autorstwa Beverly Herbert, żony Franka Herberta. Niestety nic mi nie wiadomo o tym, by została kiedykolwiek przetłumaczona na język polski, jednak osobom czytających po angielsku – gorąco polecam. „Where Did Mrs Santa Go” to niedługie opowiadanie o tym, jak Pani Mikołajowa wybrała się z mężem w wigilijną podróż zaczarowanymi saniami.
Czy można być znudzonym Bożym Narodzeniem, jeśli mieszka się w domu Świętego Mikołaja? Wydaje się to nieprawdopodobne, jednak jego żona właśnie tak się czuje. Mąż co roku spędza Wigilię rozwożąc dzieciom prezenty i nigdy nie ma go w domu. Pani Mikołajowa skazana jest na samotność w tę najbardziej rodzinną noc w roku. Dlatego właśnie sprzeciwia się odwiecznemu porządkowi rzeczy i prosi męża, by zabrał ją ze sobą i pokazał świat.
Beverly Herbert w przepiękny i wzruszający sposób pokazuje nam, jak tę magiczną noc spędzają ludzie na całym świecie. Odwiedzamy kolejno różne miasta na wszystkich kontynentach, słuchając pokrótce o świątecznych zwyczajach w wielu zakątkach świata, a Mikołaj tłumaczy – zadziwionej i oczarowanej światem – małżonce, skąd się wzięły. Pani Mikołajowa jest zachwycona podróżą, choć bywają i takie momenty, w których – zapominając o magii prowadzącej sanie – boi się i zamyka oczy. Świat jest jednak bardzo intrygujący, a co kraj, to obyczaj.
Uszczęśliwiona małżonka wdzięczna jest Mikołajowi, że zabrał ją ze sobą, dochodzi jednak do wniosku, że nie ma jak w domu i prosi go, by zabrał ją na Biegun Północny, gdyż chciałaby już ujrzeć komin własnej chatki.
To ślicznie opowiedziana bajka, także dla dużych dzieci (jak ja), a uroku dodają jej również niepowtarzalne i pełne wdzięku ilustracje. To prawdziwa gratka dla każdego, komu Boże Narodzenie kojarzy się z ciepłem domowego ogniska, pachnącą choinką, śpiewaniem kolęd i po prostu rodzinną atmosferą (nie mylić z reklamą Coca-Coli, kolejkami w sklepach i kredytami na prezenty).

wtorek, 6 grudnia 2011

Wyspa Doktora Moreau - H.G. Wells



Odgrzewany kotlet? Nic bardziej mylnego. Raczej doskonale przyrządzony de volaille na miarę mistrza kuchni – miękko-chrupiący, idealnie przyprawiony, rumiany, z roztopionych szwajcarskim serem we wnętrzu. Smakowity kąsek dla każdego, kto lubi naprawdę dobrą literaturę.
Od początku wiadomo, że główny bohater przeżyje, ponieważ poniekąd on opowiada historię (opowiedział ją swemu bratankowi, czy też siostrzeńcowi, który przekazuje ją nam, jednak w sposób, jakby opowiadał sam Pendrick). Nie przeszkadza to jednak przez całą powieść obawiać się o jego bezpieczeństwo i zdrowie, zupełnie jakby świadomość o „pozytywnym” zakończeniu historii zagubiła się w odmętach oceanu.
Razem z Pendrickiem przeżywamy więc morską katastrofę, która ostatecznie doprowadzi go na niewielką wulkaniczną wysepkę na Pacyfiku. Spotka tu dwóch intrygujących ludzi, z których jeden jest do niego przysposobiony raczej pozytywnie (uratował mu życie), a drugi uważa za nieproszonego gościa, który może „wszystko zepsuć”. Tym drugim jest właśnie tytułowy doktor Moreau, który w tym dzikim świecie znalazł idealne miejsce do prowadzenia swych – podejrzanych i z pewnością niebezpiecznych – badań.
W gruncie rzeczy nie wiadomo do końca, co się dzieje na wyspie i dlaczego zamieszkujący ją ludzie wzbudzają od początku uczucie strachu i pewnego obrzydzenia. Oczywiście dowiemy się tego – mniej więcej w połowie powieści zostaniemy wyprowadzeni z błędu, na który wcześniej naprowadzi nas Pendrick. Wizja doktora Moreau jest przerażająca, niepokojąca i nasuwała mi przez cały czas wspomnienie artykułu o hitlerowskich – karygodnych – doświadczeniach na ludziach.
Powieść stawia nam egzystencjalne i trudne pytanie – czy można bawić się w Boga i próbować stworzyć człowieka? Do jakich skutków może doprowadzić obsesja badawcza i jakie straszliwe wyniki mogą spowodować przeszczepy międzygatunkowe? Pendrick, pełen przerażenia, podejrzewa doktora, na którego towarzystwo został poniekąd skazany o przeprowadzanie wiwisekcji na ludziach i przeszczepianie im tkanek zwierzęcych. Myli się jednak, a skutki prawdziwych działań szalonego chirurga okazują się jeszcze bardziej zatrważające. Niepokojący jest również spokój jego pomocnika, który przez lata przywykł do straszliwych doświadczeń przeprowadzanych w laboratorium i otoczenie Zwierzoludów (tak ich nazywa Pendrick) zdaje mu się teraz jak najbardziej normalne. Czy człowiek rzeczywiście tak łatwo godzi się z cierpieniem – bezsensownym i w żaden właściwie sposób nieuzasadnionych – innych stworzeń?
Zadziwiające jest również zakończenie, ale zostawię je Wam na deser (każdy ma prawo to samodzielnie zjedzonego torcika z wisienką). Najistotniejsze w całej powieści wydają mi się powyższe kwestie, nie sposób jednak przejść obojętnie obok mówiących kobiet-wilków, czy ludzi-panter. Cała ta menażeria, którą stworzył Moreau zdaje się tak podobna do ludzkości i zastanawiające jest, czy my właśnie tak nie skończymy. Czy nie zaczniemy się uwsteczniać i nie powrócimy na łono natury, gdzie instynkty okażą się ważniejsze od inteligencji, a bieganie na czterech łapach i chłeptanie wody ze stawów po prostu wygodniejsze od filozoficznych i polityczno-ekonomicznych dysput. Interesująca myśl – tak długo, jak Zwierzoludy wyznawały wiarę, zwaną w powieści Prawem, tak długo w jakiś sposób udawało się utrzymać to – stąpające po cienkim lodzie – społeczeństwo dziwnych stworzeń. Gdy jednak Prawo przestało istnieć, gdy odkryły, że jego podstawy są kłamstwem – wszystko posypało się, jak klocki domina.
Gorąco polecam – warto poświecić trochę czasu na zapoznanie się z tą pozycją – bez wątpienia idealnie wpasowującą się w nurt s-f, mimo że nie ma tu kosmitów, ani statków międzygwiezdnych.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Pancerni - Adrian Tchaikovsky



Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że przeczytam „Pancernych”, nie uwierzyłabym. Dlaczego? Nie lubiłam fantasy (w odróżnieniu od sci-fi). Delikatnie mówiąc – nie przepadam za robakami (tak określam również owady wszelakie, pomijając motyle, ważki i biedronki). Opowiadania nie są moją ulubioną formą – lubię tomy opasłe i długie, najbardziej historie wielotomowe. Z form krótkich preferuję… poezję.
Dostałam, przeczytałam i nie żałuję. Przyznaję, że początki nie były łatwe – kompletnie nie mogłam się przyzwyczaić do bohaterów i zupełnie nie wiedziałam, kto jest kim w tej historii. Owadzie cechy nie ułatwiały sprawy, jeszcze bardziej komplikując wyobrażenie sobie postaci. Jednak po kilku stronach (całe opowiadanie ma ich zaledwie 31) zaczęłam powoli rozróżniać, kto jest dowódcą i z jakiej rasy się wywodzi. Dowiedziałam się, które ludy, czym się charakteryzują, jak wyglądają i czym się na co dzień zajmują.
Opowiadanie jest krótkie i traktuje o historii jednej bitwy i – znacznie istotniejszego dla głównego bohatera – pojedynku. To również przekrój przez najważniejsze, w trwającej dwanaście lat wojnie, strony konfliktu.
Oto siły Imperium Os przechodzą przez ziemie Ważek. Jeden z oddziałów wysuwa się do przodu i czekając na wsparcie idącej za nim elitarnej Szóstej Armii, stara się obronić przed kontratakiem. Dowódca zostaje poważnie ranny i cała odpowiedzialność za bezpieczeństwo, a przede wszystkim morale oddziału spada na Varmena. To on musi teraz podjąć decyzję, jak postąpić, gdy wrogie wojska zaczną ostrzał. Ma jednak poważną wadę (a kto z nas ich nie ma) – często mówi i robi, to co uważa za słuszne, nie licząc się z politycznymi konsekwencjami i karami, które mogą go za to czekać. Na szczęście ma w oddziale przyjaciela imieniem Pellrec, który zawsze znajduje się obok, by wybić mu z głowy kolejny głupi pomysł, czy porywczą decyzję.
Niestety Pellrec zostaje poważnie ranny. Bez wsparcia przyjaciela Varmen postanawia postawić wszystko na jedną kartę i wyzywa Ważki do pojedynku jeden na jednego z ich championem. Teraz nie ma już odwrotu. Może wygrać jeden dzień spokoju na froncie, a te godziny z kolei mogą uratować życie przyjacielowi i dać czas Szóstej, by dotarła z posiłkami (w co – mimo negatywnych doniesień zwiadowców – cały czas wierzy). Czy może sobie jednak zaufać, mając świadomość, że do walki z nim stanie piękna kobieta, która zauroczyła go od pierwszego wejrzenia?
To krótka historia o przyjaźni, lojalności, honorze i zaufaniu. To również piękna opowieść o tym, że zawsze można znaleźć sposób, by spróbować uratować życie przyjaciela i nie ma czegoś takiego jak sytuacja beznadziejna. Wyjście z niej czeka niemal za rogiem – należy tylko poszukać i… odważyć się podjąć ryzyko. Varmen jest tu głównym bohaterem i mogłoby się wydawać, że stoi po dobrej stronie. Czytając „Pancernych” nie sposób jednak nie zadać sobie pytania, czy najeźdźcę można kiedykolwiek traktować jako postać pozytywną. Z drugiej zaś strony – czy każdy najeźdźca jest zły i ile mają tak naprawdę do powiedzenia żołnierze, kiedy dostają rozkazy do wykonania? Może to zaledwie 31 stron, jednak autor zawarł tu cały ogrom ukrytych myśli, które pojawiają się w czasie lektury.
Osobiście – chętnie zakupię pierwszy tom z serii „Cienie Pojętnych” – „Pancerni” to bowiem swego rodzaju precel do niej. Myślę, że nie zawiodę się, oczekując naprawdę ciekawej lektury w dobrze przemyślanym i pięknie opisanym świecie. Liczę również na dworskie intrygi, nie można ich bowiem uniknąć, jeśli jakiekolwiek imperium dąży do zawładnięciem sąsiednim państwem. Polecam!

Kolory wojny. Oblężenie Warszawy w barwnej fotografii Juliena Bryana




Za dwa dni Amerykanie będą obchodzić siedemdziesiąta rocznicę ataku Imperium Japońskiego na Pearl Harbour. W związku z tym mały akcent amerykański, choć tak naprawdę książka o Polsce i o zwykłych ludziach.
Julien Bryan, amerykański reporter, przyjechał do Warszawy w pierwszych dniach września 1939 roku, by obserwować początki działań wojennych. Dzięki niemu możemy dzisiaj podziwiać jedyne kolorowe fotografie stolicy w pierwszych dniach wojny, które nie były wykonane na zlecenie propagandy niemieckiej.
Album wydany przez Instytut Pamięci Narodowej i wydawnictwo KARTA to przede wszystkim jednak fotografie czarno-białe, pokolorowane pod okiem artysty jeszcze w 1939 roku. Dlaczego tak niewiele jest zdjęć kolorowych? Odpowiedź jest prosta – jesienią 1939 klisze kolorowe były jeszcze nowością, której się obawiano, a Bryan nie był wyjątkiem. Mi osobiście – nie ujmując niczego historycznej wartości kolorowych – bardziej podobają się barwione zdjęcia, Mają niesamowity urok, nawet, gdy przedstawiają cierpienie i grozę wojny.
Jak powstawały fotografie Warszawy w pierwszych dniach działań wojennych, które miały z założenia doprowadzić do całkowitej zagłady polskiej stolicy? Julien Bryan jechał do Warszawy, by uwiecznić miasto zagrożone konfliktem zbrojnym. Nie spodziewał się, że wojna się już zacznie i w obcym mieście będzie jedynym amerykańskim fotografem, być może jedynym nie-niemieckim fotografem, któremu będzie dane na zawsze utrwalić dla potomności te straszliwe chwile. Poprosił o pomoc prezydenta walecznego miasta, Stefana Starzyńskiego i otrzymał od niego samochód z ochroną i zgodę za fotografowanie wszystkiego, co uzna za godne pokazania światu. W ten sposób upamiętnił Śródmieście, Wolę i Pragę. Jest to historia opowiedziana obrazem, historia miasta, które się nie poddaje i ludzi, którzy mimo cierpienia i lęku starają się żyć normalnie. Bryan tak doskonale oddał klimat tamtych dni i panującego przed siedemdziesięciu laty klimatu, że zbędne właściwie stały się jakiekolwiek opisy do fotografii. Autorzy albumu ograniczyli więc tekst do minimum, przybliżając jedynie historię powstania tych niesamowitych pamiątek. W drugiej części umieścili natomiast opowieści o niektórych bohaterach fotografii, których Bryan odnalazł, gdy w 1958 roku powrócił do polskiej stolicy.
Czego w albumie nie ma? Poza zdjęciami wykonanymi przy pomocy dwóch aparatów Leica, Julien Bryan nakręcił również filmy dokumentujące oblężenie miasta. Rzecz jasna, tego w albumie nie można było umieścić, chętnie bym jednak obejrzała te materiały. Może IPN pewnego dnia wznowi wydawanie albumu i uzyska prawa również do dołączenia na płycie (bądź jakimkolwiek innym nośniku pamięci) również ich.
Warto zauważyć, że poza krótką notką przybliżającą nam postać autora i powstanie niesamowitych dzieł, które stworzył, wszystkie pozostałe teksty w albumie pochodzą właśnie od niego. Tym prawdziwszy staje się ten nietuzinkowy reportaż, gdy to sam artysta opowiada nam, co widzi i czuje. Najbardziej chyba ujmująca za serce jest ta jego wypowiedź: „Przypuszczam, że jako ludzka istota o przyzwoitych odruchach powinienem czuć się fatalnie, widząc samolot spadający razem ze swoim ludzkim ładunkiem. Ale przyłączyłem się do wrzeszczących i wiwatujących dwóch innych Amerykanów z ambasady. Zapomnieliśmy o znajdujących się w Niemczech rodzinach tych lotników. Wiedzieliśmy tylko, że byli przedstawicielami rządu, który od trzech tygodni z zimną krwią zabijał bezbronnych ludzi. Cieszyliśmy się, że nie żyją. Tak właśnie wojna zmienia człowieka.”
Album "Kolory wojny. Oblężenie Warszawy w barwnej fotografii Juliena Bryana" to niesamowita podróż w czasie, zupełnie nowe spojrzenie na wojenną Warszawę i jej mieszkańców, ale przede wszystkim gorzka historia, której nie sposób zapomnieć. To wspaniała i wzruszająca pozycja traktująca wprost o tym, jak straszna jest wojna. Nie ma tu zbędnych słów ani niepotrzebnego patosu – Bryan pokazał zwyczajnych ludzi, na których, jak grom z jasnego nieba, spadły niemieckie bomby. Ludzi, którzy sami muszą sobie poradzić z grozą codziennego ostrzału i niepewnością jutra. O matkach, żonach i kochankach mężczyzn, którzy zostali powołani do armii i którzy mogą nie wrócić. O rodzicach, których dzieci straciły życie w gruzach własnych domów. O ludziach, którzy nie wiedzą jeszcze, jakie straszliwe doświadczenia przyniosą kolejne miesiące. I tych, którzy po prostu nie mają chleba na śniadanie w znajdującej się pod ostrzałem obcych wojsk stolicy, którą przecież tak niedawno odzyskali spod jarzma zaborców.
Julien Bryan opuścił Warszawę przed końcem września, gdy się jeszcze dzielnie broniła. Wrócił do Stanów, które do wojny miały przystąpić dopiero za dwa lata. Jego zdjęcia obiegły świat, nie wywołały jednak większego poruszenia, którego my dzisiaj moglibyśmy się spodziewać po ich ujrzeniu. Dopiero teraz wzbudziły większe zainteresowanie, szczególnie, gdy odnaleziono te wykonane na kolorowym filmie Kodaka.
Rozpisałam się, a tak naprawdę słowa – jak zauważyli autorzy albumu – są zbędne. Wystarczy obejrzeć. Przekonajcie się sami.

czwartek, 1 grudnia 2011

Beowulf - Neil Gaiman i Roger Avary



Przyznaję szczerze – pierwszą część przemęczyłam, jakbym jadła odgrzewanego kotleta (a i za świeżym nie przepadam, więc porównanie trafne). Miałam ochotę odłożyć z powrotem na półkę , ale nie lubię tak zostawiać rozpoczętych książek i… warto było dla drugiej części (chociaż na pewno nie powrócę do tej pozycji).
O niej więc napiszę, starając się wymazać z pamięci pierwszą – nie chodzi nawet o to, że historia jest mi znana. Są powieści, które czytam po kilka razy i mi to nie przeszkadza. Problem? Znana historia walki Beowulfa i Grendela została przedstawiona w tak nudny sposób, że usypiałam nad lekturą.
Część druga – niestety niewiele lepiej napisana, chociaż już tutaj mamy więcej akcji. Poza tym historia jest świeża i interesująca. Zaskakujące były stosunki królewskiej żony i kochanki, ciekawą postacią był się ksiądz. Zrezygnowany, stary i zmęczony Beowulf też okazał się bardziej intrygującą i prawdziwszą postacią niż młodzian-bohater.
Powieść została napisana na podstawie filmu-animacji, swego czasu bardzo wysoko ocenianego. Nie miałam jeszcze okazji obejrzeć (nie chciałam przed lekturą, a później odeszła mi ochota na kolejne spotkanie z Beowulfem). Tym sposobem trudno mi powiedzieć, czy zawinił film, czy autorzy książki.
W każdym razie – nie mogę polecić. Już raczej film – dla, podobno bardzo udanych, efektów specjalnych. Sama pewnie też się ostatecznie skuszę – zdążyłam już odsapnąć po lekturze.

Upadek gigantów - Ken Follett




Pierwszy tom nowej trylogii Kena Folletta to moje drugie spotkanie z tym autorem. Na tom drugi przyjdzie nam jeszcze trochę czekać i był to dość poważny argument przeciwko czytaniu już teraz, jednak zachęciła mnie wcześniejsza lektura „Filarów Ziemi” i ciekawa okładka. Cieszę się, że zabrałam się do lektury już teraz i z tym większym zniecierpliwieniem oczekuję kolejnych części.
Spodobał mi się bardzo pomysł zamieszczenia na początku listy bohaterów z podziałem na kraje i klasy, z których pochodzą. Czułam się, jakbym zaczynała czytać sztukę teatralną i muszę przyznać, że przez całe ponad tysiąc stron czułam się, jakbym oglądała dobre przedstawienie. Naprawdę dobre, mimo kilku niezbyt pochlebnych opinii, z którymi spotkałam się w sieci.
Opowieść rozpoczyna się na kilka miesięcy przed wybuchem pierwszej wojny światowej. W Europie (a także USA) niepokój – co będzie? Na Bałkanach wrze, Niemcy się zbroją, w Rosji panuje nieprzyjemna atmosfera, partia bolszewicka ma coraz więcej do powiedzenia. Tymczasem poznajemy rodzinę walijskich górników, Williamsów i sytuację mieszkańców ich miasteczka, Aberowen. Po chwili, razem z córką Williamsów, Ethel, przenosimy się do majątku Ty Gwyn. Teraz mamy okazję spojrzeć na to, jak żyją angielskie wyższe sfery. Spotykamy hrabiego Fitzherberta, jego żonę, Beę (rosyjską księżniczkę) i siostrę, Maud. Odbywa się właśnie przyjęcie, na które przybyli również Gus Dewar – Amerykanin, Robert von Ulrich – Austriak i Walter von Ulrich – Niemiec, który z wzajemnością zakochuje się w Maud. Razem z nimi za jakiś czas pojedziemy do carskiej Rosji i tam przeżyjemy dramaty wraz z braćmi Peszkov.
Każdy z bohaterów ma jasno wyznaczone miejsce w społeczności, wie, co do niego należy, jakie ma prawa i obowiązki. Wszystko działa niemal jak w zegarku, trybiki są do siebie dopasowane bez zarzutu i wygląda na to, że nic się nie zmieni, choćby nawet wybuchła wojna, której widmo wisi nad kontynentem. Wszystko to zostanie wywrócone do góry nogami, nie mając już nigdy wrócić na dawne i dobrze znane tory. Wojna rzeczywiście wybucha. Nic już nigdy nie będzie takie samo – mechanizm bezpowrotnie uległ zniszczeniu.
Hrabia Fitzherbert i Billy Williams idą do wojska, w szeregach Fizylierów Walijskich walczą na francuskim froncie. Ethel wcześniej traci pracę, gdy okazuje się, że jest w ciąży ze swym pracodawcą (co skrzętnie przed wszystkimi ukrywa). Wyprowadza się z domu i wyjeżdża do Londynu, gdzie zaczyna współpracować z Maud – walcząc o równouprawnienie dla kobiet i pomagając tym, których mężczyźni poszli na wojnę. Ukochany Maud i jego kuzyn również trafiają do armii, jednak po przeciwnej stronie konfliktu. Lev Peszkov, oskarżony o morderstwo, musi uciekać z Petersburga, a jego bratu, Grigorijowi pozostaje zaopiekować się piękną Kateriną, która spodziewa się jego bratanka.
Świat staje na głowie. Na wszystkich frontach Europy giną miliony ludzi. Gus Dewar zostaje doradcą prezydenta Wilsona i próbuje nie dopuścić do tego, by Stany Zjednoczone przyłączyły się do konfliktu zbrojnego. Jednak los postanowi mu pewnego dnia splatać figla.
Groza okopów, bunty w rosyjskiej armii, codzienna niepewność jutra i walka o to, by ujrzeć jeszcze jeden wschód słońca przeplatają się tutaj z bojem o prawo kobiet do wpływu na politykę i o… bochenek chleba dla rodziny w ogarniętej coraz większą biedą Rosji.
Autor – nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – doskonale zna realia czasów, o których pisze. Wielką politykę przeplata społecznymi debatami, a szpiegowskie spiski spostrzeżeniami delikatnych zmian, tak zdawałoby się nieistotnych w wirze Wielkiej wojny. Urocze wydają się – ale i bardzo inteligentne – wtrącenia na tematy błahe. Najbardziej zapadła mi w pamięć obserwacja Gusa w kwestii damskich kostek, których widok w 1917 stal się już niemal codziennością, a przecież jeszcze tak niedawno budził pożądanie (bądź zgorszenie – w zależności od gustu, tak mężczyzny, jak i właścicielki kostki – przyp. Chani). Takie drobnostki dodają smaczku całej powieści, pojawiając się, jakby znikąd, a przecież z nich właśnie toczy się prawdziwe życie.
Follett jest autorem z doświadczeniem i nieobce są mu również zasady trzymania się realiów społeczno-językowych. Inaczej więc będzie się wypowiadał Fitz, którego arystokratyczne drzewo genealogiczne z pewnością sięga bitwy pod Hastings, a inaczej Billy, górnik z Aberowen. Inaczej ułożony Gus Dewar z kapitalistycznych Stanów Zjednoczonych, a inaczej Grigorij Peszkov – robotnik-buntownik, który marzy o nowej, bolszewickiej władzy w Rosji. Również ich wiedza ogólna (naukowa) i społeczna, a także świadomość polityczna muszą się różnić.
Wojna jednak, jak to zwykle bywa – dobiega końca i należy się odnaleźć w zupełnie nowym świecie – gdzie reguły dopiero będą powoli powstawały, a wpływ na nie będą mieć znacznie szersze kręgi niż przed jej wybuchem. To zupełnie inna codzienność i nowe wyzwania, nie mniej ważne od walki na froncie. Czy jednak naszym bohaterom uda się przyzwyczaić do tego, że to, co znane i tradycyjne, przeminęło?
Powieść kończy się w roku 1924 – minęło kilka lat od podpisania traktatów pokojowych, ale świat nadal nie jest spokojny. Państwom i narodom trudno się podnieść po wojennych klęskach i pogodzić z przegraną. Zwycięzcy też nie maja łatwo – pogłębia się kryzys gospodarczy, narastają niepokoje społeczne. Jak potoczą się losy naszych bohaterów w tej nowej rzeczywistości? Poznany początki, na ciąg dalszy przyjdzie jeszcze trochę poczekać - przynajmniej do przyszłego roku.
To zajmująca lektura, pełna różnych charakterów, z których każdy został naprawdę dobrze przemyślany i opisany. Spektakularna epopeja, w której Wielka wojna jest tak tłem wydarzeń, jak i jednym z bohaterów. Jej groza ma nas przestrzec przed popełnianiem podobnych błędów w przyszłości. Błyskotliwe spostrzeżenia i pięknie wprowadzone do całości postaci historyczne są dodatkową wisienką na szczycie kremowego tortu. Z resztą – 1068 stron pozwala na rozwinięcie skrzydeł, które Folletta wzniosły na prawdziwe wyżyny literackiej doskonałości.
Minusy? Muszę jeszcze przynajmniej kilka miesięcy czekać na kolejną część, trzecia natomiast ukaże się dopiero w 2014 roku. Długo, za długo…
Cóż – tomiszcze pokaźnych rozmiarów, to i recenzja się wydłużyła. Polecam gorąco – chyba przede wszystkim tym, którzy uważali dotychczas historię za naukę polegającą na wkuwaniu dat i nazwisk. Przekonacie się, że jest to dziedzina ciekawa i warto ją poznać, choćby po to, by uczyć się na cudzych, a nie własnych błędach. Miłośnikom historii lub Folletta z pewnością polecać nie trzeba – sami zajrzą do „Upadku gigantów” i nie pożałują. Prawdziwa uczta literacka.